.
  Marszon XIX - Gorce
 

XIX. Marszon w Gorcach...
czyli krótka relacja z naszej ulubionej górskiej eskapady!


Decyzja o wyjeździe na dziewiętnasty Marszon zapadła właściwie w ostatniej chwili. Co prawda, jak zapewniał Kuba, byliśmy zapisani jako pierwsi na drugą edycję tej imprezy (pierwsza, w wersji bagienno-deszczowej odbyła się w sierpniu i wtedy nie mogliśmy przyjechać w ogóle), ale w ostatnich dniach wiele czynników przemawiało za tym, by jednak nie pojechać. Magda miała problemy z szyją (ból wywołany jakimś zaziębieniem czy zapaleniem, częściowo wyleczony), a ja leczyłem kontuzje piłkarskie i pozostałości zmęczenia organizmu po moim „Spacerku przez Koronę”, który ukończyłem 3 tygodnie wcześniej, a który był 24-dniową wędrówką. Nie ma się co dziwić, że na myśl o siedemdziesięciu kilku kilometrach niektóre mięśnie stawały dęba i mówiły „O, nie!”. Tymczasem prognozy pogody były wyśmienite i stwierdziliśmy, że jak potem mamy się dowiedzieć, że było cudownie, bezchmurnie i wspaniale (jak zawsze na Marszonie), to lepiej spróbować i samemu tego doświadczyć.

To nie pierwszy nasz start w Marszonach i generalnie wiedzieliśmy czego się spodziewać. Przede wszystkim wiedziałem, że w schronisku na Starych Wierchach, w Gorcach, gdzie zaplanowano start i metę, będzie na nas czekać spore grono starych dobrych znajomych i chociażby z tego powodu żal było zostawać w domu. Z Poznania wyjechaliśmy z „dużym zapasem”. I tu dygresja. Nigdy jak dotąd nie dojechaliśmy na Marszon tak, by spokojnie odetchnąć przed startem. Zawsze wszystko w biegu i na styk. Generalnie trzeba rzec, że nie ma czegoś takiego jak „duży zapas czasu”, a biorąc pod uwagę fakt, że połowa dróg w Polsce jest obecnie w budowie, przebudowie, ewentualnie w rozbudowie, czasu jest zawsze za mało. Nasze złudzenie zapasu czasu wzięło się z zimnej kalkulacji godzinowej, uwzględniającej postoje, posiłki i remont, a jakże. Niestety, to wciąż było za mało. Start miał nastąpić o godz. 19-ej (rejestracja uczestników do 18:45), więc wyjazd o 10-ej wydawał się rozsądny. Jeszcze tuż przed końcem jazdy miałem pewność, że starczy nam czasu na wszystko, gdyby nie to, że nawet tu, w Klikuszowej, gdzie mieliśmy zjechać z głównej trasy, był korek-gigant z powodu – oczywiście – remontu nawierzchni. Zjadło nam to dodatkowe 20 minut, po czym wjechaliśmy na koniec Obidowej i po załatwieniu parkingu u miejscowej gospodyni zaczęliśmy się piąć do schroniska. To, na szczęście tylko kawałek, około 1,5 km, więc doszliśmy na czas. Mieliśmy zatem około 15 minut dla siebie… Ciekawe czy kiedykolwiek uda nam się wygospodarować tak ze 2 godzinki przed Marszonem dla nacieszenia się atmosferą przygotowań… Chyba nie. I tym razem ten ostatni kwadrans zszedł nam na rejestrowaniu się, pakowaniu depozytu do pokoju, naklejaniu plastrów, przepakowaniu bagażu i jedzeniu naleśników z serem (pycha! - polecam szczerze). Ostatni kęs przechodził mi przez gardło w momencie zakończenia przez Kubę uroczystego przemówienia, które jest organizacyjnym zapięciem imprezy na każdym starcie.


Fot: Schronisko na Starych Wierchach, ostatnie podrygi dnia.

Złapaliśmy plecaki i włączyliśmy czołówki akurat w momencie startu. Naleśnik jeszcze spływał mi grawitacyjnie w dół, gdy ja spływałem w stronę Maciejowej (również grawitacyjnie). Muszę jeszcze tylko dodać, że grupa okazała się wyważona ilościowo (około 30 osób, dokładne statystyki na stronach prowadzonych przez Kubę, link do Marszonów w naszej Linkowni), a na dodatek złożona z wielu naszych koleżanek i kolegów z poprzednich imprez. To wspaniałe uczucie, gdy podczas wejścia do schroniska wita Cię tyle znajomych twarzy. To jedna z największych wartości Marszonu, uwielbiam ten moment.

Na trasie do Bacówki na Maciejowej wyłapujemy tu i ówdzie ostatnie śladu dziennego światła, ale wkrótce przychodzi już nam iść całkowicie po ciemku. To dla mnie nowe doświadczenie na tej trasie. Kiedyś szedłem tu (również na Marszonie) ze Szczawnicy przez Masyw Lubania i Turbacz, ale wtedy dzień wstał już przed Turbaczem i tę część szedłem za dnia. Teraz odwrotnie, zaczynała się noc, która zmienia odczucia nawet co do bardzo dobrze znanych tras. Sznurek marszonowych znajomych zamienił się w sznurek białych i czerwonych światełek podskakujących na nierównościach. W Bacówce zatrzymujemy się tylko na długość napoju. To tylko chwila odsapnięcia. Przypadkowy turysta siedzący w jadalni najpierw dziwnie wpatruje się na wpadającą do pomieszczenia zgraję, a potem, z jeszcze większym zdziwieniem, ale i chyba z ulgą, widzi, że cały ten tłum wychodzi w ciemną noc. Dalej schodzimy. Tym razem zmierzamy w stronę Rabki, a właściwie jej wschodnich przysiółków. Na którejś z polan dołączają do nas jeszcze dwie osoby. Poznaję Grześka, który często przemierzał Marszony ze swym aparatem oraz dziewczynę, którą skądś znam… No, tak! To ta sama osoba, którą spotkałem podczas Spacerku w schronisku na Hali Łabowskiej i która wpisała się potem do naszej Księgi Gości jako „zmokła kura” (lało wtedy faktycznie ostro). Góry są małe… Schodzimy najpierw do jednej z dolinek, gdzie przy z góry upatrzonym przez Kubę domu odbijamy z powrotem pod górę, na polany, by później ponownie zejść do kolejnej drogi u stóp Lubonia Wielkiego. Tu postój przy sklepie. Niestety, nie całodobowym, hehehe. Odpoczywamy siedząc na murkach i krawężnikach.


Fot: Odpoczynek pod sklepem. Za moment ruszamy na Luboń Wielki.

Po kilkunastu minutach dalszy start. Na podejściu pod Luboń rozmawiamy o  trekkingach azjatyckich i innych wyprawach. To zawsze jest dobry temat. A nuż coś się znów zaplanuje… Luboń Wielki jest bardzo bliski memu sercu. Zawsze bardzo lubię tu wracać. Moje nogi natomiast mają chyba na ten temat inne zdanie, bo wejście jest faktycznie wyczerpujące. Piłujemy do góry ścieżkami prowadzącymi prosto na szczyt, gdzie przycupnęło sympatyczne i oryginalne w swym kształcie schronisko. Gospodarzy niestety nie ma. Nie mam szczęścia w tym roku do spotkania z nimi. Dwa razy próbowałem na Kudłaczach i teraz tu… No, cóż. Może gdzieś się spotkamy gdzie indziej… Kuchnia pracuje pełną parą. Lecą bigosy, fasolki i żurki. Leje się herbata i kawa.


Fot: Przy ławie, w schronisku na Luboniu Wielkim.

Mała salka zamienia się w obozowisko koczownicze. Niektórzy śpią u stóp innych, nawet przy samych drzwiach wyjściowych. Na zewnątrz robi się już nieźle zimno. Jest bezchmurna noc, księżyc oświetla nocny krajobraz. Na otwartych przestrzeniach czołówka jest zbędna. Jest "prawie pełnia". Zajadamy się domowymi kanapkami i produktami z bufetu. Jest świetnie. Tak świetnie, że pojawiają mi się głupie myśli o tym, by tu zostać… Ale to na razie tylko żarty. Dwie osoby faktycznie tu zostają (pozdrawiam Karo-Czacho Team ) , ale obiecują przydreptać potem na Turbacz, by z nami na koniec zejść do schroniska.


Fot: Oblężenie bufetu...

Po długim postoju pora ponownie wziąć się w garść i iść dalej. Wiesiek prowadzi teraz naszą grupę przez jemu tylko znane skróty, z powrotem na dół, w prawie odwrotnym do dotychczasowego kierunku. Naszym celem jest teraz Turbacz, toteż schodzimy z Lubonia i kierujemy się najpierw w stronę Turbaczyka. Długa to, bo ciemna i nużąca z niewyspania droga. Tajemna ścieżka kończy się na asfalcie, gdzie grupa zbiera się w całość w pobliżu mostka (Olszówka, Raba Wyżna).


Fot: Chwilowy postój przy asfalcie w Rabie Wyżnej.

Następnie stonoga świetlnych kropek pnie się na kolejne polany, by następny postój urządzić na zbiegu ścieżek, na odsłoniętej przełączce. Siedzimy chwilkę na łąkach, a nad nami tylko miliony gwiazd. Jedna jest czerwona. To lampa na wieży, na Luboniu Wielkim. Dopiero co tam byliśmy, niewiarygodne!


Fot: Pierwsze kimanie na przełęczy przed Polaną (i na polanach, a własciwie łąkach, zarazem).

Teraz zmykamy ponownie w dół, szeroką tyralierą, po skoszonej łące. Uczestnicy wersji sierpniowej wspominają jak szli tu w deszczu, a trawa była wysoka. Brrrr… Dreszcz przechodzi mnie na samą myśl. Chyba wybraliśmy jednak lepszą wersję. Na dole łąki wsysa nas wąska ścieżka, która zaraz zamienia się w wygodną, szeroką alejkę, doprowadzającą nas do Polany (chyba, przepraszam, piszę zawsze z pamięci). Tu postój techniczny przy kapliczce.


Fot: Znicze przy kapliczce; Magda: Wcale nie śpię! Zdaje ci się!

Pod koniec postoju okazuje się, że jedna dziewczyna pragnie tutaj zakończyć marsz (kontuzja) i udać się do Mszany Dolnej. Kuba i kilka innych osób próbują znaleźć dla niej nocleg w pobliskim ośrodku i odwieść ją od pomysłu samotnego nocnego marszu, jednak nie udaje się to. Portier w ośrodku jest nieugięty i nic nie udaje się załatwić. Koleżanka (imienia nie znam, przepraszam, Monika?) znika w mroku (potem Kuba poinformuje nas, że doszła bezpiecznie do Mszanej, ale to będzie za kilka godzin). My natomiast zmieniamy nieco zaplanowaną trasę i zamiast wędrować dookoła asfaltowymi drogami wchodzimy po krótkim odcinku szosy ponownie w pola i wkrótce docieramy pod las. Tu jeszcze jeden postój fizjologiczno-techniczny, ale tylko na chwilkę.

Zaraz potem zaczynamy powolnie wspinać się w kierunku Turbaczyka, większego wierzchołka w ramieniu prowadzącym od północy w kierunku Turbacza. Cały czas jeszcze jest ciemno, ale idzie się w miarę dobrze i miarowo. Kryzysy senne przychodzą i odchodzą. Na szczęście mamy je w różnym czasie i raz ja coś mówię, a raz mówi coś Magda. W ten sposób trwamy do świtu, nie przestajac pedałować.


Fot: Szereg lampek marszonowych na podejściu pod Turbaczyk. Zaraz będzie świtać. Już je

W końcu niebo faktycznie się rozwidnia. Pojawiają się czerwono-różowe smugi. Wychodzimy akurat na odsłoniętą szczytową polankę Turbaczyka. Widoki są piękne. Próbuję złapać w kadrze czarne sylwetki maszerujących na tle różowiejącego nieba. Rewelacja...


Fot: Kolejna osoba dociera na Turbaczyk.


Fot: Karolina i Krzysztof zamyśleni i rozmarzeni w porannym świetle...

Przyjście świtu przynosi zawsze nową energię. A jak do tego dołoży się jeszcze kilka kanapek z pasztetem, to już w ogóle… Od teraz aparat będzie już w użyciu dużo częściej. Pochód z plecakami rusza sznureczkiem przez pole jagodzin. Przez kwadrans zrobiło się całkiem widno.


Fot: Ruszamy z Turbaczyka.


Fot: Czołówka grupy od frontu... Już bez czołówek

Od tej pory idziemy raz w dół, raz w górę, by w końcu zacząć wspinać się zdecydowanie do góry i osiągnąć na wzniesieniu tzw. Czoło Turbacza. Z końca ostrego podejścia, koło charakterystycznej skałki, nasz niebieski szlak wyprowadza nas nagle na bezkresne polany Czoła. Prawie na wprost widać już schronisko na Turbaczu, do którego będziemy dziś zachodzić dwa razy. Plan obejmuje teraz właśnie wejście do schroniska. Jednak my schodzimy z trasy i do schroniska docieramy nieco dookoła, przez szczyt Turbacza, który nie został uwzględniony w planie trasy, a zależało nam, by Magda „zaliczyła” ten wierzchołek. W efekcie jesteśmy w schronisku tylko kilkanaście minut później niż większość wędrujących w naszej grupie. Tak czy owak cała grupa zalega tu na dłuższy odpoczynek.


Fot: Magda nareszcie na Turbaczu (szczyt). Tymczasem w jadalni schroniska na Turbaczu już trwają dyskusje i konsumpcja jajecznicy...


Fot: Jadalnia w schronisku na Turbaczu.

Bufet ma pełne ręce roboty. Na ladzie lądują serie jajecznic z i bez wkładki. To najbardziej popularne danie na marszonowym śniadaniu. Atmosfera pikniku trwa dość długo. Kilka kolejnych osób decyduje się zakończyć tu marsz i żegna się z nami (m.in. Jadzia, nasza "marszonowa lekarka", Kuba - ale nie ten "główny" - i znajoma z Łabowskiej), gdy wychodzimy z sali dyscyplinowani przez Kubę.


Fot: No, dobra, ale tak w ogóle to gdzie my idziemy?


Fot: Kuba liczy swoją trzodę. Zgadza się. Możemy iść dalej.

Mamy już spore spóźnienie względem czasu planowanego, toteż robimy zbiórkę przed wejściem do schroniska i za chwilkę wychodzimy na Długą Halę. Tatry, jakkolwiek widoczne, nie prezentują się tak pięknie jak niedawno, podczas Spacerku. Skryły się za grubszym woalem chmur, pokazując tylko szare wierzchołki. Spacer po łąkach Turbacza, zaraz po jajecznicowym śniadaniu jest przyjemnym letargiem-półsnem…


Fot: Na Długiej Hali, po wyjściu ze schroniska na Turbaczu (schronisko na drugim planie).

Całe szczęście ta część szlaku nie jest długa i wchodzimy na leśne, zacienione ścieżki. Grupa zaczyna się rozciągać, idziemy w końcówce stawki rozmawiając i kontemplując otoczenie. Perełką tego odcinka jest postój przy cudnej kapliczce na skraju pól. Tu już niektórzy zaliczają pierwsze drzemki na trawie tudzież zwijają się w pozycji embrionalnej, tak jakby chcąc powiedzieć „mnie tu nie ma… idźcie sobie”.


Fot: Cudowne miejsce kolejnego odpoczynku.


Fot: Kto to? Chyba Marta... Każdy odpoczywa w swoim stylu...


Fot: Na przykład w pozycji embrionalnej...


Fot: ...lub horyzontalnej... (Magda G., nasza Przemierzaczka).

Kolejne godziny marszu… Podążamy najpierw na wschód ku Gorcowi, na którego czubku spotykamy grupkę starszych osób i dzieci, a potem przez kolejne malownicze łąki, przystając i pokładając się tu i ówdzie lekko na północ (Rzeki), do drogi w dolinie Kamienicy. Wiesiek i Michał postanawiają tu pomoczyć nogi w strumieniu, Kuba decyduje o skróceniu trasy, a Karolina i Krzysiek ruszają pierwotnie planowaną ścieżką przez Gorc Troszacki.


Fot: Odpoczynek na Przysłopie, przed Gorcem. Odpoczywają: Magda i... moje obuwie...


Fot: Nasza grupa w drodze na Gorc...


Fot: Kolejni Marszonowicze...


Fot: Dotota i Wiesiek na małej kopułce szczytu Gorca.


Fot: A to już za Gorcem. Magda na drodze do Rzek. W tle bacówka przy szlaku.


Fot: Woda? A, to świetnie, bo ja już ledwo idę... (Michał).


Fot: Grupa na zejściu do Rzek. Kolejne skróty Wieśka, który czuje się tu, jak w domu.

Razem z małą grupką osób, idziemy z Rzek doliną, wzdłuż rzeki Kamienicy. Ta część trasy jest, można by rzec, trochę monotonna – prowadzi głównie leśnymi drogami – z drugiej jednak strony bardzo mi się podoba. Tempo mam już spowolnione, zostaję nieco z tyłu. Magda idzie z przodu z Magdą Grochal, naszą Koleżanką Przemierzaczką, jedyną z naszej "szkockiej" grupy, którą spotkaliśmy na Marszonie.


Fot: Ostatnie kilometry to pełzanie od ławy do ławy i marzenie o dotarciu na ostatni odpoczynek... (pozdrowienia dla Grupy Toruńskiej!).

Przez dwie minutki idzie ze mną Kuba. Gadamy o Marszonie, Spacerku, górach… Słońce rozbestwia. Gdy idę sam, prawie zasypiam w marszu. Nucę sobie różne melodie i mówię do siebie, by nie zwinąć się w kłębek na środku ścieżki. Podejście na Przełęcz Borek jest bardzo łagodne i długie. Droga ta ma około 9 km. Po prawej stronie towarzyszy nam stroma skarpa, na której raz po raz obserwuję grzyby. Z lewej, gdzieś z oddali, dochodzi szum potoku. Dwa razy droga przecina go mostkami. Woda jest bardzo czysta, niebieskawa.

Fot: Magda "przemierza" jeden ze strumieni, wpadających do Kamienicy.

W końcu doczołguję się na Przełęcz Borek, na której siedzi już kilka osób, w tym obie Magdy. Spędzamy tu kilka minut. Dochodzi również jeden z uczestników – chłopak, któremu na stopach pojawiły się już różne bąble i który, by wytrzymać ból, maszeruje dziwnym stylem, przypominającym ruch chodziarzy. Po kilku minutach ruszamy dalej, a na przełęczy zostają Michał i Kuba, którzy chcą tu poczekać na większość grupy. „Chodziarz”, którego w myślach nazwałem już "Korzeniowskim", zasuwa całkiem nieźle. Podziwiam go (przepraszam, ale nie pamiętam imienia), bo wkrótce prawie znika nam między drzewami. My idziemy już swoim tempem. Ten etap znam doskonale ze Spacerku, byłem tu zaledwie ponad miesiąc temu. Nadal wspinamy się powolutku wygodnymi szerokimi alejkami leśnymi, na których końcu ponownie osiągamy wielkie polany w okolicach Czoła Turbacza. Zatoczyliśmy tym samym sporą pętlę po Gorcach. Z dala obserwujemy sylwetkę dziwnie maszerującej osoby. To nasz „Chodziarz” dzielnie brnie do przodu.


Fot: Jedno z przejść przez strumień w dolinie Kamienicy. Nasz "Chodziarz" po dotarciu na metę w Suchych Wierchach. Jeszcze raz wielkie brawo - za wytrwałość, no i za... styl.

Odcinek wśród traw, w popołudniowym słońcu jest cudowny, rozleniwiający. Do tego świadomość bliskości Turbacza, gdzie ponownie czeka na nas schronisko i posiłki. Tym razem wchodzimy najprostszą z dróg, omijając szczyt. Biegnie tędy razem kilka szlaków, które zbiegając się tu z różnych stron, łączą się na Czole. Między innymi żółty, którym idziemy i niebieski, którym wchodziliśmy rano. W stołówce schroniska Adam mówi, że chyba zwariował już całkowicie, by jednego dnia wchodzić dwa razy na tę samą górę i to od tej samej strony. Śmiejemy się i zjadamy coś na ciepło… Dochodzą kolejne osoby. Ekipa jest wytrwała, zaprawiona w bojach. Pierwsza grupka, z którą tu dotarliśmy, po przyjęciu kalorii, podsypia już z głowami na stołach. Adam kibicuje polskim siatkarzom, trwają mistrzostwa świata. Nawet z kimś wygrywamy. Oczy mi się kleją, więc nie wiem za bardzo z kim.

Gdy przychodzi Kuba, udaje nam się wynegocjować z nim, że gdy tylko wypije herbatę pójdzie już z pierwszą grupką na Stare Wierchy, nie czekając na kolejne osoby. Zgadza się na to, choć planował poczekać tu na wszystkich. Jesteśmy bliscy zamówienia pokoju na Turbaczu, więc jego decyzję przyjmujemy z ulgą i wdzięcznością. Nie ma bowiem nic bardziej zgubnego, jak po długiej trasie usiąść na miejscu zbyt długo, zjeść coś ciepłego i… No właśnie. Ja w takich momentach ulegam już autodestrukcji i silniki mi się wyłączają, a kurtyna powiek opada. Z drugiej strony wiem jakie zasady panują na Marszonie i koleżeńska zasada czekania na wszystkich obowiązuje. Trudno znaleźć w tym równowagę, gdy ogarnia nas wielkie zmęczenie. Mam nadzieję, że druga grupa nie miała nam tego za złe (ewentualnie już nam to wybaczyła), tym bardziej, że doszedłszy na Stare Wierchy zdążyliśmy w międzyczasie umyć się i zwolnić prysznice dla następnych.

Ten ostatni odcinek był już prawie zbiegnięciem do naszego ostatecznego celu, ponownie w mroku, po zmierzchu. Tuż pod Turbaczem spotykamy Karolinę i Krzysztofa, którzy zaliczyli Gorc Troszacki. Uśmiechy na ich twarzach mówią wiele – to był piękny etap. Jeszcze idą na Turbacz, więc na razie się z nimi żegnamy. Moja czołówka jest już martwa. Idę w snopie światła czołówki Magdy, której staję się operatorem. Magda jest jednak za szybka, ma wciąż dużo siły, więc co chwilkę ucieka dalej i trudno jest mi oświetlać drogę jej i sobie. Jakoś jednak podwijam ciągnący się za mną język, podbiegam co krok i dotrzymuję jej tempa.

Pod schroniskiem jest już całkiem ciemno. Ciepłe światło sali jadalnianej, a potem widok piętrowego łóżka koją serce. Przez skrócenie trasy w Dolinie Kamienicy, udaje nam się przybyć na miejsce mniej więcej o czasie, a nawet odrobinę wcześniej. Po umyciu się (Magda łapie doskonałe miejsce w komitecie kolejkowym czuwającym przy drzwiach do prysznica) wygospodarowujemy jeszcze czas na herbatę i grzane piwo na dole. Gromadzi się tu jeszcze sporo osób. Z czasem są tu już prawie wszyscy, włącznie z Kubą, który odhacza uczestników, a potem, jak to we zwyczaju bywa, przeprowadza szybkie losowanie nagród.


Fot: Kuba prowadzi losowanie nagród w Starych Wierchach, po zakończeniu XIX. Marszonu.

Kuba to człowiek-orkiestra. Zazdroszczę mu siły i mnogości pomysłów na marszowe imprezy, a także chylę czoła, by przy tym wszystkim co robi, miał jeszcze siły i wolę organizować nagrody, sponsorów… Gdyby nie on i kilka innych osób go wspomagających (brawa dla Michała, Wieśka i wszystkich, którzy zawsze pomagają w wyborze i sprawdzeniu trasy!) takie imprezy jak Marszon mogły by być tylko marzeniem piechurów. Losowanie jak zwykle przynosi wiele radości i fajnych komentarzy. Właścicieli znajdują losowane kije, kuchenka, latarka i kilka innych gadżetów, a Kuba na koniec rozdaje jeszcze chętnym różne mapy. To już wisienka na deserze.

Chciałoby się w tej atmosferze posiedzieć co najmniej jeden cały dzień, a tu nie ma siły nawet na godzinkę. Umawiamy się z kilkoma osobami, że na śniadanie zejdziemy około dziewiątej rano. Niewiele pamiętam od tej chwili. Właściwie tylko to, że kładę się i po chwili odwracam na drugi bok. Potem już nic. Rano okazuje się, że w naszym pokoju śpi jeszcze kilka osób, których przyjście ani na chwilkę nie zmąciło mojego snu. Są między innymi Karol i Karolina (Karo-Czacho), którzy zostali w nocy na Luboniu. Sporo z nimi rozmawiamy nad ranem, w tym o pomyśle wyjazdu do Rumunii.


Fot: Karolina, Asia/Ania (?; przepraszam); Magda G. i pól Krzysztofa C. na śniadaniu... Teraz można zjeść jajecznicę bądź naleśniki i obgadać jeszcze raz wszystko w detalach...

Na śniadaniu jest sporo osób. Kuby już nie ma. Musiał wcześnie pojechać do Krakowa, więc nie zdążyliśmy się z nim pożegnać. Poranne naleśniki i inne smakołyki dopełniają szczęścia. Na zewnątrz trochę wieje, ale nadal jest pięknie. Takiego cudnego Marszonu nie pamiętam. No, wszak ja uczestniczyłem tylko w 6-ciu na 19, ale jak do tej pory ten właśnie był najfajniejszy. Zarówno jeśli chodzi o malowniczą trasę, porę roku, krajobrazy, pogodę, jak i skład ekipy, atmosferę i wszystko, wszystko… to co się składa na wspaniałą górską imprezę!


Fot: Od stołu wstajemy w drogę w tym samym składzie... Po lewej obie Magdy, potem Asia.Ania (?), Karolina i Krzysiek.

Rozmawiamy sobie jeszcze jakiś czas przy stole, po czym przychodzi niestety czas pożegnania. Zbieramy się w kilka osób i po spakowaniu tobołów, sporą grupką, schodzimy do Obidowej. Okazuje się, że sąsiednie samochody, zaparkowane w tym samym gospodarstwie, to też samochody Marszonowiczów. Tak więc ponownie widzimy dochodzące z góry twarze i raz jeszcze żegnamy się z kilkoma osobami. Gospodarz wychodzi na ganek, by nie przegapić okazji na parę groszy za parking. Zagaduje niby o pogodę i nasze górskie przeżycia, ale nie ukrywa zadowolenia za zapłatę, która jak najbardziej się należy. Trzask drzwi i perspektywa kilku godzin jazdy do Poznania to sprowadzenie na ziemię. Staram się nie myśleć jeszcze o poniedziałku, więc rozmawiamy w trakcie jazdy o Marszonie, wszystkich fajnych spotkanych ludziach i przeżyciach… Tak, było wspaniale!


Fot: Opuszczamy schronisko Stare Wierchy i podążamy w kierunku Obidowej, gdzie zaparkowane są nasze samochody.

Dzięki Kubo, za super organizację i wszystkim za obecność. Czasem zadaję sobie pytanie czy Marszon, na który jadę nie jest ostatnim, bo przecież jest tyle gór i miejsc do złażenia, prawda? Po czym idę na szlak, śmieję się, spotykam tych wszystkich łazików, narwańców, „chodziarzy”, humorystów… że wiem od razu, że nie będę mógł sobie odpuścić kolejnej okazji. Tak więc… Do zobaczenia następnym razem!

(Grzegorz i Magda Cetnerowie).
 
  Nasi goście: 30881 odwiedzający  
 
Prawa autorskie materiałów zawartych na niniejszej stronie należą do ich autorów. Kopiowanie i wykorzystywanie bez ich zgody jest zabronione. Ta strona internetowa została utworzona bezpłatnie pod adresem Stronygratis.pl. Czy chcesz też mieć własną stronę internetową?
Darmowa rejestracja