Poniżej znajdziecie zapiski dotyczące organizacji Spacerku przez Koronę 2010, oraz relacje z trasy. Na górze najnowsze zapisy. Starsze - u dołu strony:
WSZYSTKIE FOTOGRAFIE DOŁĄCZONE! (17. WRZEŚNIA, godz. 15:36).
Podsumowanie
To nie jest łatwa sprawa. Podsumować 24 dni w górach. Jest tyle do powiedzenia… Może najpierw o pogodzie. Tak, jak podzieliłem sobie Spacerek na wyraźne dwie części – beskidzką i sudecką – tak dokładnie podzieliła Spacerek pogoda na dwie swoje części – słoneczną i deszczową. Generalnie nie ma na co narzekać. Choć były dni deszczu i trzeba było czasem wręcz w deszczu podjąć decyzję o starcie (np. w Bardzie), to jednak każdy dzień, nawet w części sudeckiej, dawał nadzieję na lepsza pogodę poprzez przetarcia chmur, przerwy w dostawach wody, fragmenty niebieskiego nieba czy tęcze. Oczywiście, mokre buty nikogo nie nastrajają pozytywnie i tu muszę przyznać, że ze wszystkich górskich butów wziąłem chyba te najgorsze jakie mogłem. Chciałem, by było lekko i przyjemnie, więc zdecydowałem się na buty lekkie, obejmujące kostkę, rzekomo z najlepszą membraną (zero reklamy) i sprawdzone, ale tylko w warunkach miejskich i na mniejszych wyprawach. No i było lekko i przyjemnie w Bieszczadach i Beskidach (choć od obtarć wszelkiego rodzaju się nie uchroniłem – ale to mój odwieczny problem, takie nogi i już). Po przejeździe w Góry Opawskie, Biskupia kopa solidnie postraszyła mnie stalowymi chmurami, ale jeszcze nie spadła na mnie ani kropla deszczu. Góra dała mi tylko wyraźnie znać: „Jesteś już w Sudetach, koleś, więc uważaj!”. No, a potem Bardo, deszcz pół dnia, błoto… I kolejne dni z chmurami, chłodem i sporą dawką deszczu. Buty mokły od deszczu, a jak nie, to od błota lub rosy na trawie. Ewidentnie nie wytrzymały próby, ponieważ pod koniec stwierdziłem nawet rozklejenie podeszwy z boku, w jednym z nich. Buty znanej marki (znów bez reklam), a jednak po otrzymaniu dawki kilkuset kilometrów, poddały się. Nie ma zatem siły… Skoro juz o wyposażeniu, to pozostała jego część wystarczyła i spełniła swe zadania. Przy założeniu kilku prań strategicznych na trasie (obejmujących pranie spodni, a nie tylko koszulek czy slipów) porcja trzech par spodni, kilku par skarpet, czterech koszulek sztucznych i dwóch windstopperów, wspomaganych przez kurtkę przeciwdeszczową (sztywną, która głównie wspomagała bluzy na wietrze, np. na Śnieżniku czy Śnieżce) oraz nieocenioną peleryną, wędrującą do i z plecaka cały czas w Sudetach – wszystko to okazało się wystarczające i każdy z tych elementów był używany. Druga bluza i jedna para spodni uchowały się do końca jako schroniskowe, a co za tym idzie tzw. „wyjściowe” w momencie powrotu do domu. Karimata nie została rozwinięta ani razu. Zabrałem ją jako ewentualne siedzisko w terenie lub awaryjny nocleg na „glebie”, ale taka sytuacja nie nastąpiła. Miałem ochotę ją nawet zostawić w kilku miejscach, ale zlitowałem się i wróciła ze mną do domu. Proszek do prania w ilości „jedno opakowanie po mentosach” wystarczył, zostało nawet coś na dnie. Podobnie ze środkami czystości, w tym idealną ilością okazała się pasta do zębów Aquafresh w małej tubce. Skończyła się w schronisku Orle rano, gdy ruszałem na ostatni dzień trasy. Tuba do kosza i w drogę!
Jeśli chodzi o jedzenie, nosiłem go mało i korzystałem z różnego rodzaju wyżywienia w miejscach noclegów i na trasie. Opiszę to w części kulinarnej naszej strony – zrobiłem sporo zdjęć pożartych posiłków. W plecaku musiał się zawsze znajdować jakiś „motywator”, który pokrzepiał, gdy np. lało, albo ilość wody w bucie równała się tej na zewnątrz. Motywatorem jest zawsze baton, albo jakieś herbatniki. W upalne dni, dobrze jest ukryć przed samym sobą małą butelkę koli i długo udawać, że nic takiego się nie ma. Potem, np. na ostrym podejściu, jest to skarb „do odkrycia”. Płyny to generalnie dla mnie podstawa zaopatrzenia. W ciepłe dni spożywam kilka butelek wody plus napoje gazowane. Toteż po obu stronach mojego plecaka wiszą zawsze dwie butle z wodą. Jako podstawowe wyżywienie nosze odrobinę pieczywa, jakiś pasztet lub mielonkę (na Chryszczatej był to „Przysmak Drwala”), a częściej ser w plasterkach, który – uwaga! – w wyższych temperaturach, niezależnie od producenta, scala się w jedną kostkę i można go już tylko kroić. Ponadto, muszę dodać, że w trakcie wielodniowego marszu stwierdziłem, że doszedłem do pewnego mechanizmu żywieniowego, który polegał m.in. na tym, że rano nie byłem w stanie spożyć żadnego posiłku. Zjedzenie regularnego śniadania spowalnia ruch i powoduje, że nie chce mi się iść w ogóle, tempo spada… Tak więc rano najczęściej piję wodę, potem wrzucam na rusz jakiś mały wspomagacz (około 10-ej, np. herbatniki), a prawdziwy głód wynikający ze spalanych wciągu dnia kalorii budzi się około południa. I wtedy jest czas na obiad lub wyciągnięcie jakichś zapasów z plecaka. Oczywiście, brak głodu rano wynika też z niezdrowego pochłaniania podstawowych posiłków wieczorem, ale na to już trudno coś poradzić, skoro dochodzi się na miejsce o godzinie 20-ej, czasem później, trzeba się jeszcze umyć i wtedy dopiero jest czas na stacjonarne jedzenie. Jeśli jest nim np. solidna porcja bigosu (jak na Skrzycznem lub w osadzie Orle), wsparta jeszcze gorącą czekoladą, a czasem jeszcze czymś, to nie dziwota, że do rana organizm ma co z tym robić. Ze snem z tego powodu problemów nie ma, zmęczenie robi swoje. Jako ciekawostkę dodam, że np. pół chleba jakie kupiłem w Międzygórzu (masyw Śnieżnika) doniosłem aż do Radomierza (Sokoliki), z czego pół zostawiłem tamtejszym kaczkom – takie było spożycie pieczywa.
Najważniejsze w podsumowaniu jest chyba… zadowolenie. Muszę przyznać, że jestem bardzo zadowolony z przedsięwzięcia, jakkolwiek czasem następowały chwile kryzysu. Podczas takiego marszu przechodzi się wiele faz – od tzw. „efektu dnia trzeciego”, kiedy to kumulują się zakwasy i obtarcia, przez „rutynę drugiego tygodnia”, gdy wszystko robi się już automatycznie, po „zmęczenie materiału ostatnich dni”, kiedy zaczynam się zastanawiać czy jest jeszcze fragment ciała, który nie będzie wymagał rekonwalescencji. Optymizm wzrasta w sposób nieograniczony, gdy słońce ukazuje nam krajobraz górski po horyzont (Bieszczady, Tatry, większość Beskidów) i gaśnie przeistaczając się w grobowy nastrój, gdy po niebie przetaczają się ciężkie, szaro-bure chmury, lub gdy siąpi nieustannie przez sześć godzin (Bardzkie, część Karkonoszy). Twarz wykrzywia się wprost proporcjonalnie do ilości wody w butach, ale zaraz potem śmieje się, gdy pojawia się tęcza. Od razu jest dobrze i znów można iść bez końca… Jestem bardzo zadowolony. Czasem rozmawiałem ze sobą, a czasem prześladowały mnie w głowie jakieś niekończące się melodie, które nie chciały być zastąpione kolejnym kawałkiem, ale to nic. Muzyka najczęściej układała się w rytm oddechu lub gryzienia słonych paluszków (gryźliście kiedyś paluszki w rytm M. Jacksona – They don’t really care about us? Spróbujcie!). Napawałem się bezludnymi bagnami Beskidu Niskiego, by potem nie móc się odnaleźć w labiryncie asfaltu prowadzącego do Morskiego Oka (po kilku dniach w głuszy, jest to wyzwanie i szok). Wlazłem na pagórkowaty Czupel (na którym nikogo nie spotkałem, a jest to cudowne miejsce) i na skaliste, trudno dostępne Rysy (gdzie z kolei był tłum ludzi dyndających na łańcuszkach)… Łaziłem po tropach wilka i niedźwiadka, stanąłem oko w oko z żubrem, obserwowałem kunę, puchacza i inne stworzenia w ich naturalnym środowisku. Byłem gościem w ich górach przez tyle dni. To zaszczyt… Tak, jestem zadowolony. Nazbierałem, w sposób fotograficzny, wiele koszyków grzybów, zjadłem parę kilo jeżyn, kilka garści malin i jagód… Piłem ze strumieni… Poznałem świetnych ludzi – tych w schroniskach, tych na szlaku czy tych prowadzących gospodarstwa agroturystyczne. Dzięki odwiedzeniu wielu miejsc na raz jestem zdolny uchwycić wiele różnic pomiędzy górskimi pasmami, czego nie czuje się lub nie widzi jadąc raz tu, raz tam, w odstępie wielu tygodni lub miesięcy… No i wreszcie poznałem swoje słabości i ograniczenia - moment, w którym jest mi wszystko jedno (deszcz i błoto), momenty wielkiego szczęścia na poszczególnych wierzchołkach lub po prostu na ładnych szlakach do nich wiodących, ból nadwyrężonych ścięgien i mięśni… Ale także znowu nauczyłem się jeszcze lepiej pakować plecak, lepiej organizować się do drogi – pakować, rozpakowywać i tak w kółko… Wiem czego nie brać następnym razem, a co zabrać z rzeczy, których nie miałem… Mnóstwo ciekawych doświadczeń…
Postaram się w najbliższym czasie zamieścić opisy regionalnych, schroniskowych, barowych i jeszcze sam nie wiem jakich smakołyków ze Spacerku przez Koronę (w zakładce "Smaki").
Dziękuję wszystkim osobom, które czytały tę relację, wspomagały mnie sms-ami, pocieszały i czasem lekko straszyły wiadomościami z gór. Miło było utrzymywać z Wami kontakt, w szczególności po kilkunastu już dniach łazęgi. Dziękuję za wszelkie prognozy pogody, które czasem były sprzeczne z tym, co za oknem, ale w większości przypadków dość precyzyjne. Najlepsza prognoza pogody, to co prawda wyjrzenie za okno po przebudzeniu, ale dobrze wiedzieć, co się ogólnie święci. Tak więc raz jeszcze dziękuję. Dziękuję za wytrwałość i zrozumienie mojej rodzinie, która radziła sobie beze mnie przez te 3 tygodnie z okładem. Następne góry razem – obiecuję! No, dobra, bo zrobiło się jak na gali oscarowej – wystarczy…
Osoby, które nie czytały relacji zapraszam do niej serdecznie (czytamy od dołu strony). A w najbliższej przyszłości nasłuchiwać będziemy wydarzeń z Nepalu, ponieważ część Przemierzaczy wybiera się tam w listopadzie, co zapewne też zaowocuje jakimś materiałem z podróży.
Fot: To już jest koniec... Jedno co mogę obiecać to to, że to... nie był ostatni raz
Poniżej opis etapów SpK w odwrotnej do przebiegu kolejności:
05.09.2010: Etap XXIV: Orle - Wysoka Kopa - Szklarska Poręba Górna oraz Epilog: Sobótka - Ślęża - Sobótka.
Nienasycony wieczornym biesiadowaniem w schronisku, a przy okazji i tak niedospany, wstaję około 5:15. To jedyna szansa, by poukładać w czasie to, co dziś jest do zrobienia. Plecak na szczęście jest już podpakowany, a reszta przygotowana tak, by szybko powrzucać wszystko w odpowiednie miejsca. Nie ma co, przez te 24 dni tak nauczyłem się precyzyjnego pakowania i umieszczania rzeczy na swoich miejscach, że chyba po powrocie będę nadal chodzić do pracy z plecakiem. To już jest automatyzm. Gdy wychodzę z budynku byłej strażnicy, jest 5:46 i niebo zaledwie szarzeje. A właściwie niebieszczeje, bo nie ma na nim żadnej chmurki. Wreszcie Sudety pojęły, że i tak mnie nic nie zatrzyma i uśmiechnęły się słonecznie w tym ostatnim dniu.
Fot: Budynek główny schroniska Orle o świcie.
Już wczoraj wieczorem niebo było usiane gwiazdami i można było prognozować pogodny i zimny poranek. Zabudowania Orla na razie tylko majaczą w tej porannej szarudze. Mijam kamienny, oryginalny budynek główny schroniska i wyobrażam sobie jak teraz wszyscy imprezowicze kimają twardo na swych łóżkach i karimatach. Dziś idę z mapą w ręku, bo za schroniskiem kieruję się drogą leśną, po której nie biegnie szlak. Zwie się ona Starą Drogą Celną i jest łatwa do identyfikacji. To szeroki, wygodny dukt leśny. Pomimo, że szlaku tu nie ma, to i tak na krzyżówce, wśród innych oznaczeń, zaznaczony jest także i ten kierunek (na Rozdroże Pod Cichą Równią). Nabieram zatem tempa. Muszę osiągnąć dobry czas. Pierwszy odcinek to około 5km, cały czas lasem. Droga zatacza spory łuk w lewo, omijając niewielkie wzniesienie. Na drodze żadnych utrudnień, błota, trawy czy czegokolwiek - piękna, bita droga. Jest coraz jaśniej. Po zakręcie w prawo, gdy do Rozdroża zostaje 700m (oznaczenia tras narciarskich pomagają w nawigacji) po raz pierwszy widzę słońce tuż ponad czubkami świerków. Temperatura rośnie, ale powolutku. Ziemia paruje. Na Rozdrożu fantastyczne widoki (godz. 6:40). Daleko w dolinach mgły. Wzdłuż drogi, która dochodzi tu ze wschodu, dokładnie na wprost widać spowitą chmurami Śnieżkę.
Fot: Śnieżka widoczna z oddali z Rozdroża Pod Cichą Równią; Tabliczki (zejście z asfaltu w stronę szczytu) nie uwzględniają Wysokiej Kopy, ponieważ szlak nie wiedzie na wierzchołek.
Teraz kilka kilometrów asfaltem, poprowadzonym tędy do kopalni kruszywa „Stanisław”, dziś chyba już nieczynnej. Już wzdłuż szlaków. Droga nadal wspina się w niewielkim stopniu, dopiero pod koniec odcinka nabiera wysokości. Po lewej stronie odnajduję drogowskaz czerwonego szlaku, który nadbiegł z przeciwka. To moja droga na szczyt Wysokiej Kopy, najwyższego punktu Gór Izerskich (7:25). Na sam wierzchołek szlak nie prowadzi, znów trzeba odnaleźć właściwą ścieżkę. Na razie jednak idę w lewo (kierunek Świeradów), lasem. Trakt ponownie jest podmokły, jak wszędzie w lesie. Po ostatnim tygodniu nie dziwi mnie to wcale – systematycznie woda dostarczana jest z góry w solidnych porcjach. Omijam kałuże i błotka i wychodząc z lasu na wyżej położone polany staram się także, ale bezskutecznie, przechodzić nad kępami trawy. Ta jednak zawsze ma swe sposoby, by nasączyć mi buty. Nie ma na to siły. Fakt faktem, buty dostały już nieźle w kość, w szczególności na etapie sudeckim i nie sądzę, by jakakolwiek membrana w nich jeszcze działała. Ponadto nawet lekko rozkleiły się z jednego boku. Ale kto by się nie rozkleił po takim dystansie? Na jednej z polan, gdy po lewej stronie zaczyna towarzyszyć mi głęboki rów, którym ścieka wąski strumyk, szlak nagle robi zwrot w prawo (strzałka). Jest to właśnie miejsce, w którym należy go porzucić i zejść nieco w lewo na drewniany mostek nad wspomnianym rowem. Mostek nie jest już właściwie drewniany, bo bale, z których jest zrobiony to czyste próchno, więc przejście po nim dodaje adrenaliny. Ale rów nie jest głęboki, więc w razie czego nic się nie stanie. Jakoś daje się przejść. Od tej pory wystarczy trzymać się biegnącej ku szczytowi drogi, a na górnym wypłaszczeniu, gdzie droga zaczyna robić zwody (mała krzyżówka), skręcić najpierw z drogą w lewo, po czym szukać wydeptanej ścieżki, uciekającej od drogi w prawo. Wszystko to jest bardzo czytelne i jakkolwiek szczytowa płaszczyzna grzbietu jest rozległa, nawet bez tych wskazówek da się wyczuć, gdzie jest najwyżej wyniesione miejsce. Zgodnie z opisami, jakie czytałem przed wyjazdem, na szczycie znajduję usypany z kamieni kopczyk, a w nim małą tabliczkę, na której napisał ktoś nazwę szczytu i wysokość (7:55).
Fot: Wysoka Kopa (G. Izerskie) to przedostatni wierzchołek KGP na trasie Spacerku.
A więc jest! Jestem tu po raz drugi, ale pierwszym razem, gdy Góry Izerskie obiegaliśmy z Magdą, na szczycie nie było nic, może kilka kamieni i poczucie jego odnalezienia było wątpliwe. Teraz wiem na pewno, że jestem tam gdzie potrzeba (wtedy było to z pewnością to samo miejsce, zresztą po powrocie porównam sobie fotki). Teraz także fotografuję okolicę i siebie na tym wybitnym wierzchołku, a raczej płaskowyżu. Słońce jest nadal nisko, wszystko jest pomarańczowe, co na dodatek potęgują zabarwione już jesiennie trawy i jagodziny. Pora jednak pożegnać ten piękny krajobraz, bo teraz celem jest złapanie jedynego możliwego autobusu, jaki może zawieźć mnie do Świdnicy, w kierunku Sobótki. Jest niedziela i nie ma wielkiego wyboru w komunikacji. Zbiegam po trawach, spróchniałym mostku, polankach trawiastych i błotnym lesie do asfaltu (8:20) i kieruję się czerwonym szlakiem do Szklarskiej Poręby.
Fot: Oto wielki kopiec na Wysokiej Kopie (oznaczenie szczytu); Mostek niedługo się rozpłynie (w jego pobliżu należy porzucić czerwony szlak, by dotrzeć na wierzchołek.
Zaraz na drodze spotykam pierwszego piechura, który nadchodzi z przeciwka. Wygląda na jeszcze lekko zmarzniętego (nie odtajał), więc tylko się pozdrawiamy i pędzę dalej. Kopalnia kruszywa wygląda ciekawie. Dużo tu kwarcowych okruchów, którymi także wysypana jest spora część drogi, jaką szlak omija wyrobisko. Kuszą dwie hałdy, porośnięte już brzózkami. Na pewno można by tu znaleźć sporo ciekawych kamieni. Takie miejsca są rajem dla mineralogów. Podnoszę kawałek kamyka, na którym widać drobne kryształki. Budowle będące wyposażeniem technicznym kopalni wyglądają na bardzo dawno nie użytkowane. Pordzewiałe, straszą swym złym stanem. Odcinają się na tle zwalisk białych kamieni. W tle ciągle błękitne niebo, choć pojawiają się na nim już pojedyncze chmury. Po dwóch zakrętach wokół kopalni, szlak przyjmuje kierunek na wschód i jedną prościutką osią prowadzi w stronę Szklarskiej. Na początku tylko wchodzi w skałki, które zwane są Zwaliskiem. Niewysokie to wzniesienie. Zaraz za nim schodzę stopniowo w dół na Rozdroże pod Zwaliskiem.
Fot: Najprostszy szlak całego SpK: oś z kopalni "Stanisław" na Wysoki Kamień; Drogowskazy na Rozdrożu Pod Zwaliskiem.
Mijam zbieracza jagód, który pyta mnie, gdzie są jagody. Mówię mu o wczorajszych wielkich jagodach na tym nieszczęsnym bagnistym szlaku ze Szrenicy do Jakuszyc. Na to on odpowiada: „No, ale tam jest park…”. No, tak. Aż mi się głupio zrobiło. Prawda, tam sięga Park Narodowy. Cieszy mnie ta lojalność wobec prawa. Przypominam sobie od razu wczoraj spotkanego zbieracza od rydzów, których tych skrupułów nie miał. Na odchodnym słyszę jeszcze „powodzenia” i schodzę na Rozdroże. Tu mijam kolejnego turystę, który wygląda jak kowboj-traper. Zarost, kapelusz, futrzane kołnierze nad butami, które są krzyżówką kowbojek z kozakami. Cały ubrany w miodowego koloru skóry. Normalnie taki izerski Chuck Norris! Z Rozdroża sunę dalej prosto. Drogę widać daleko do przodu – jest to jedna długa oś przecinająca tutejsze zagajniki. Na tym odcinku raz tylko ścieżka schodzi z drogi, by dać możliwość obejrzenia masywnej skałki o nazwie „Zawalidroga”, po czym wspina się koło dużo większej formacji skalnej, skąd niedaleko już do Wysokiego Kamienia. To ostatnia góra na mej drodze izerskiej. Tu także znajduje się urodziwa grupa skałek, pod której szczyt można wejść po wykutych schodkach. Przycupnęło tu małe schronisko, czy też raczej spory bufet-restauracja, który jeszcze kilka lat temu oglądaliśmy w fazie budowy. Pracował na niej tylko właściciel, więc jeśli dzieło to jest efektem tylko jego pracy to czapki z głów.
Fot: Budowla na Wysokim Kamieniu. Nieczynne. Może jestem za wcześnie...
Wygląda on jak mały zameczek pod szczytową skałką. Wysoki Kamień, oznaczony z obu stron wielkimi tablicami informacyjnymi, to dobre miejsce odpoczynku, zarówno dla wchodzących od Szklarskiej Poręby (skąd piłuje się cały czas do góry), jak i schodzących z Gór Izerskich, w których nie ma przepychu schronisk. Na razie bufet jest zamknięty i nie wiem czy tylko ze względu na wczesną porę, czy też dlatego, że jest już po sezonie. Nie ma żadnej informacji oprócz różnych tabliczek zakazów (wstępu, wspinania się itp.). Widoki stąd zapierają dech w piersiach, mimo że na horyzoncie już sporo chmur.
Fot: Promienie słońca przeciskają się między chmurami oświetlając Szklarską Porębę. Widok z Wysokiego Kamienia.
Od tego miejsca schodzę już tylko w dół, cały czas szeroką leśną drogą-aleją, mijając pojedyncze osoby, które z rana wybrały się w góry ze Szklarskiej. Szlak wychodzi na dole koło tunelu, jakim pod torami kolei przeciska się szosa do Świeradowa (w kierunku Zakrętu Śmierci). Potem już tylko zejścia alejkami miasteczka do centrum. Po drodze wstępuję do ulubionego sklepiku, który jest zawsze moim punktem zaopatrzenia. Kupuję kolę i 2 banany (dieta prawie jak Adama M.), po czym schodzę na sam dół (9:30), odwiedzając jeszcze „ścianę płaczu” czyli bankomat. Na dworcu robię niemałą furorę, gdy pośród czystych, nierzadko wypacykowanych podróżnych oczekujących na swe autobusy robię pielęgnację i osuszanie stóp i butów. Na koniec higiena, czyli mycie chusteczkami i drugie danie: drożdżówki z przydworcowej cukierni. Autobus jest punktualnie (10:29). Jedzie do Turku, przez Wrocław i Kalisz. Ciekawe połączenie. Mówię kierowcy, że właśnie jadę pod Ślężę spotkać się ze szwagrem z Turku. Śmieje się, patrzy na mnie, na moje ubłocone nogawki i sam nie wiem, co sobie o mnie myśli…
Fot: Sklepik, w którym zdarza mi się robić zaopatrzenie w góry w Szklarskiej Porębie; W autobusie ze Szklarskiej do Świdnicy.
Rozsiadam się wygodnie na dwóch siedzeniach. Widać, że w niedzielę nie ma wielkiego ruchu. Jedzie zaledwie kilka osób, z czego część i tak wysiada już w Jeleniej Górze. Kończę drożdżówki i podsypiam na trasie do Świdnicy. Pogoda nadal ładna, miło ogląda się niektóre odrestaurowane miasteczka na trasie. W końcu Świdnica. Plecak wyskakuje z bagażnika i zamieniam „turecki” autobus na bus firmy „Guliwer” wiozący mnie do Sobótki. Przesiadka trwa tylko kilka minut i już jadę dalej. Busik objeżdża kilka wiosek wokół Ślęży, dzięki czemu porównuję sobie topografię terenu zza szyby z tym, co mam na mapie. Wysiadam w centrum Sobótki około 13-ej. Mam jeszcze czas. Umówiłem się z Magdą, Wojtkiem i Przemkiem (już wiecie – szwagier z Turku) na parkingu pod Ślężą, około 13:30. Wcześniej rozmawialiśmy telefonicznie i dowiedziałem się, że przebijają się przez Wrocław. Kilka minut wykorzystuję zatem na wstąpienie do zabytkowego kościoła Św. Anny.
Fot: Nawa główna i boczny witraż w kościele pw. Św. Anny w Sobótce.
Potem maszeruję już wzdłuż jednej z głównych, szerokich ulic, na parking. Podczas marszu dostrzegam samochód Przemka, ale ani on, ani nikt z pasażerów nie widzi jak macham, w związku z czym spotykamy się dopiero na parkingu. Ale to bardzo dobrze, bo zakładałem wejście na Ślężę z samego dołu, bez podjeżdżania. Pierwszy wita mnie Wojtek, który wyszedł kilka kroków na przeciwko. Matko, ale on urósł przez te trzy tygodnie! Patrzę czy nie założył czasem jakichś wysokich butów, ale nie… Głos mu się wzmacnia i faluje – zaczyna się mutacja! Czas leci. Dobrze, że ja się przynajmniej nie starzeję. Witamy się wszyscy przy samochodzie (Wielkie dzięki, że przyjechaliście!!!). Miło zobaczyć twarze rodziny po tylu dniach. Wypakowuję wszystko, co niepotrzebne do bagażnika i z lekkim plecakiem ruszamy na podbój ostatniego wzniesienia w Koronie. Zaczynamy z dołu, poniżej parkingu, czerwonym szlakiem, którym chyba nie wchodziłem do tej pory. Cały czas rozmawiamy. Opowiadają mi przygody znad morza (wszyscy byli w Łebie ponad tydzień), w tym wesołe historyjki z wycieczki rowerowej do latarni Stilo. Zapachniało morzem i smażonymi rybami. Tego ostatniego im serdecznie zazdroszczę, na serio. Ryba ze smażalni to jest to! Szlak wznosi się powolutku, idealnie do wchodzenia i rozmowy. Spacerowa droga, dobra na zakończenie takiej imprezy, pomagająca w rozprężeniu… Przez łącznik szlaków (żółty dochodzi od Wieżycy) i tzw. Plasterki (przełączka) dochodzimy do miejsca, w którym zabezpieczone w mało estetycznej klatce stoją stare rzeźby, uznane za kultowe, przedstawiające niedźwiadka i pannę z rybą. Robimy sobie pamiątkowe zdjęcie i dalej wspinamy się na kopiec. Idzie sporo ludzi. To popularne miejsce, leżące blisko Wrocławia i Świdnicy, więc w weekendy oblegane jest przez spacerowiczów. Niewiele tak popularnych miejsc mijałem na swej trasie, co zresztą bardzo mnie cieszyło. Do intensywnie odwiedzanych można by zaliczyć tylko: Tarnicę, Jaworzynę Krynicką, Morskie Oko, Skrzyczne (i tak byłem tam pod wieczór i tłumów nie było), Śnieżnik, Szczeliniec, Śnieżkę, Szrenicę i właśnie Ślężę, przy czym w wielu miejscach można stwierdzić, że tegoroczny sezon turystyczny nie jest bardzo intensywny. Podkreślali to chyba wszyscy właściciele miejsc noclegowych, gdzie się zatrzymywałem, a temat ten zawsze wypływał w rozmowach. W końcu wychodzimy na szeroki trawnik dzielący schronisko, punkt widokowy i kościół na wierzchołku. Tu widać, że liczba ludzi jest znaczna. Sporo dzieci, rodzin. Idziemy od razu na szczyt, gdzie posadowiona jest wieża widokowa. Robimy zdjęcia i wdrapujemy się na jej szczyt. Ładne widoki, choć chmur już sporo. Wchodząc na Ślężę, słyszeliśmy nawet pomruk burzy, a wśród liści buków słychać było szum mżawki. Duży opad na szczęście jednak nie nadszedł.
Fot: Wojtek, Magda, Przemek i ja przy słupku szczytowym pod wieżą widokową na Ślęży. Zdobycie 28 wierzchołków staje się oto faktem! Wojtek przy słupku na szczycie wieży (mina zgodna z samopoczuciem).
Fot: Rodzina na wieży na Ślęży. Dzięki raz jeszcze za przyjazd! Nie wiem czy chciałoby mi się wracać pociągiem...
Po szczytowym świętowaniu schodzimy do schroniska na kiełbaski i fasolkę. Wojtek jest zaziębiony i czuje się słabo, boli go głowa. Toteż po jedzeniu ruszamy od razu w drogę powrotną. Schodzimy powoli, nigdzie nam się już nie spieszy. Na dół wybieramy ścieżkę przez Wieżycę, gdzie po raz pierwszy widzę otwartą do zwiedzania wieżę widokową. Dowiaduję się, że otwierana jest tylko w weekendy. Widać poprzednim razem byłem tu w dni robocze, hm… Po zejściu wstępujemy do ostatniego schroniska na całej trasie. Ostatnia pieczątka. W sumie mam ich dwie kartki A3! Będzie fajnie to wyglądać na ścianie. Przebieramy się już przy samochodzie i jedziemy świętować zakończenie Spacerku do Świdnickiej Piwnicy na Wrocławskim Rynku.
Fot: Wojtek podchodzi na Wieżycę; Przebieranie i przepakowanie przy samochodzie. To już jest ewidentny koniec!
Bardzo ładne to miejsce, a i jedzenie wyśmienite. Potem deser i kawa w kawiarni nieopodal. Ech, miło się robi w żołądku… Ale na ulicach miasta na razie czuję się trochę dziwnie. Nie to, żebym uciekał lub chował się po bramach, ale ilość ludzi jaką widzę na razie mnie przerasta. Z drugiej strony cieszę się, że trasa już zakończona i że będzie można wrócić do domu. Czuję lekkie zmęczenie materiału, no i wyleczyć trzeba kilka kontuzji. Wieczorem wsiadamy do samochodu i Przemek zawozi nas do Poznania. Trochę przysypiam po drodze. Pod domem jesteśmy koło północy (Dzięki Przemek, to było komfortowe zakończenie wyprawy!). Na rozpakowanie plecaka nie mam siły. Musi poczekać do jutra. Niech się jeszcze pokisi. Prysznic jest też wyzwaniem… Padam…
Adam śpi twardo i nie przeszkadza mu jakoś moje pakowanie i szeleszczenie. Zastanawiam się co z tym piwem. Taszczyć go nie będę, więc kładę je przy konserwach współlokatora – może spożyje za moje zdrowie. Pokój nawet jakoś nagrzaliśmy swoją obecnością, ale cały budynek zionie chłodem. Zapomniałem wieczorem o pieczątce, więc będzie jeden brak, bo gospodarz przyjeżdża po dziewiątej, a ja wyruszam już o 6:55. Zanim wchodzę na właściwy szlak przechodzę jeszcze na czeską stronę popatrzeć na tutejszy wyciąg i tor zjazdowy dla narciarzy, który spada ze strony Czoła, czyli prawie tam, gdzie zaraz pójdę. Widać już przygotowania do sezonu na stoku. Przy okazji znajduję dwa czeskie rydze. Szkoda, że nie ma tego jak nieść, a potem jak usmażyć, ech… Na podejściu zaraz weryfikuję moje ubranie. Ciepło robi się bardzo szybko, choć słońca za dużo nie ma. Do plecaka wędruje kurtka, reszta nadal założona lub w pogotowiu. W pewnym momencie przystaję by popatrzeć na wysuwającą się po lewej stronie Śnieżkę. Lekko wystraszony dziwię się, gdy drzewo mówi do mnie "dzień dobry". Akurat za drzewem, gdzie stanąłem, stał zbieracz runa leśnego. Mówię: „już myślałem, że drzewo do mnie mówi”. Odpowiada: „E, jeszcze nie jest tak źle…” (dopowiadam sobie: „ze mną”). Pytam o rydze. Gość mówi: „rydzów jest w ch… tylko trzeba zejść…” i tu podaje w miarę dokładną lokalizację po czeskiej stronie. „Nazbierałem ostatnio sporo, bo mam taką jedną panią, co to ode mnie bierze, więc coś się zarobiło, ale teraz nic nie nazbierałem” – opowiada. Na Czole (pierwsze wzniesienie w paśmie Karkonoszy od wschodu, gdzie ścieżka się wypłaszcza po osiągnięciu sporej wysokości) zżeram Grześka i wędruję po niezbyt wygodnych kamieniach na Skalny Stół.
Fot: Schronisko na Okraju za dnia; Grześki na Czole.
Fot: Przez chwilę idę po kolejnym, dość drobnym tropie, ale wszystko się wkrótce wyjaśnia...
W widokowym miejscu na Skalnym Stole stoi mała grupka łazików z Niemiec z psem, jamnikiem. Zagadują. Rozmawiamy o psie. Okazuje się, że to... nie ich pies, tylko przybłęda górska. Sprawdzam numerek. Pies ma na imię Tom i jest zarejestrowany w wiosce Horni Mala Upa, a więc dosłownie rzut kamieniem stąd. Podpowiadam im, że mogą spróbować zostawić psa na Śnieżce, a jeszcze lepiej tu, to znaczy w pobliskim schronisku czeskim Jelenka, skąd mogli by go zwieźć na dół. Tymczasem Jelenka jest zamknięta do 10-ej (jestem tu przed 9-tą), a dzwonek do drzwi wydaje się być głuchy. Chyba nikogo nie ma w środku. Jeden z Niemców zwraca uwagę, że na psim numerku jest też telefon do właściciela. Próbuję dzwonić, ale mój telefon mówi, że „volane cislo ne egzistuje” .
Fot: Niemiecka grupa sympatycznych wędrowców, do których przyłączył się wedrowny jamnik, Tom; Tom przed drzwiami Jelenki - niestety, jest zamknięte.
Proszę o zadzwonienie w tej sprawie dwóch Czechów, którzy siedzą na ławce pod Jelenką. I faktycznie – dodzwonili się i opowiedzieli, gdzie jest pies. Właściciel zjawia się w 10 minut, wjeżdżając samochodem pod schronisko. Nie widać miłości między nim a psem, zarówno w zachowaniu człowieka, jak i psa, który zobaczywszy właściciela położył się na trawie, jakby się bał o to, co go czeka za tę eskapadę. Dowiaduję się, że z tego Toma to niezły uciekinier, wychodzi po prostu z domu i znika. Tak jak teraz: ucieczka była z dnia poprzedniego. Na polską stronę Tom zawędrował raz do Kowar, a raz nawet do Karpacza, a więc jest to weteran tutejszych lasów. Zaraz po akcji „ratujmy zwierzęta leśne” nadciąga chmura i robi się mało przyjemnie. W totalnej mgle docieram do Śnieżki (godz. 10.15), gdzie jestem kilka minut po 10-ej.
Fot: Śnieżka. Fotki ze szczytu, do kolekcji
Ryba dzwoni i informuje, że na Śnieżce są Web-camerki i mógłbym mieć ładne foto z takiej kamery, ale niestety, jedyna czynna jest pod czeskim wyciągiem, a tam nie chce mi się już wracać. W zamian za to wypijam gorącą czekoladę, zjadam szarlotkę i idę dalej, bo na szczycie (co oznacza: w restauracji) robi się powoli ciasno. Szybko do Domu Śląskiego, skąd nawiązuję połączenia z rodzinką, a potem – zmiana planu – zamiast wędrować założonym szlakiem, bezpośrednio na Słonecznik, idę do czeskiego schroniska Lucni Bouda, które jest o 30 min. drogi od granicy. Tam zamawiam sobie jakieś mięso w śmietanie i surówki. Jedzenie pycha. Czekając na nie, wypisuję kartkę pocztową do domu (można kupić za złotówki, znaczki też, natomiast w restauracji można płacić kartą).
Fot: "Dom Śląski" pod Śnieżką też tonie we mgle...
Fot: Drewniane kładki prowadzą przez podmokłe łąki do "łakowego schroniska" po czeskiej stronie (Lucni Bouda), a w tyle zostaje kopiec Śnieżki...
Atmosfera gospody, nietypowa porównując do polskich schronisk, rozleniwia – trzeba szybciej uciekać, bo jeszcze trochę i zamówiłbym piwo i pokój. Przy wyjściu z jadalni, na stole, poustawiane są gotowe koszyczki z pieczywem dla klientów, którzy będą zamawiać obiady. Kartka przyczepiona nad nimi na ścianie zawiera prośbę, by tam nie kichać i nie smarkać. Szlakiem łącznikowym wracam na szlak biegnący wzdłuż grani, po polskiej stronie, w okolicy miejsca zwanego „Spaloną Strażnicą”. Szlakiem tym wędruje sporo ludzi. Jest sobota, a ponadto to dość popularne miejsce i łatwe do osiągnięcia z kilku stron. Pogoda pozwala na upajanie się widokami na Kocioł małego Stawu i położone w dole schroniska „Samotnia” i „Strzecha Akademicka”. Na Słoneczniku już jednak ponownie brak widoków (kolejna chmura), ale tu muszę zrobić zdjęcie, ponieważ robimy tu sobie fotki od lat, zawsze z tej samej strony. Można by te fotki kiedyś pozbierać i porównać… Przyglądam się całej trasie, począwszy od Śnieżki, ponieważ po raz pierwszy od ładnych już paru lat widzę ją w warunkach letnich. Co roku łazimy tu małą grupką, trochę rodzinnie, trochę z przyjaciółmi, w okolicach końca marca, początku kwietnia. Ale wtedy to jest „inna bajka”, a szlaki, wytyczone przez wysokie drewniane tyczki, mają często zupełnie inny przebieg. Teraz raptem widzę poukładane z kamieni alejki, jakieś drewniane pomosty. Zupełnie zapomniałem, że tak to wygląda. Niektóre odcinki są zagospodarowane na nowo, np. dolny odcinek alejki z „Domu Śląskiego” na Śnieżkę, gdzie oprócz nowej kamiennej nawierzchni pojawiły się też estetyczne barierki z łańcuchami. Generalny przebieg szlaku znam tu na pamięć, ale muszę stwierdzić jedno, co być może jest dziwne: zimą chodzi mi się tu o wiele łatwiej i przyjemniej, nawet, gdy śniegu jest po kolana i więcej. Latem, większość ścieżek pokrywają kamienie, wystające z ziemi do różnej wysokości, pod różnym kątem i chodzenie po części dróżek przypomina trasę testową do badania wytrzymałości zawieszenia. A że moje zawieszenie już trochę na mojej trasie dostało od różnych beskidzkich i sudeckich wybojów, toteż tęsknię do brnięcia przez śniegi. Wtedy wszystkie te dziury są pozaklejane i wyrównane. Wiem, robię się wygodnicki, prawda? Spokojnie, o wyasfaltowaniu Karkonoszy nie myślę! Mijam Mały Szyszak i schodzę na Przełęcz Karkonoską, zachodząc do „Odrodzenia” (godz. 14.10).
Fot: W dole Mały Staw Karkonoski, na jego brzegu schronisko "Samotnia", powyżej zaś "Strzecha Akademicka"; Schronisko "Odrodzenie" tuż ponad Przełęczą Karkonoską.
W tym schronisku spędziłem już niepoliczalną ilość nocy, m.in. właśnie podczas zimowych przejść. Od bodajże dwóch lat schronisko doczekało się – po okresie niepowodzeń i zaszłości – dobrych gospodarzy. Ostatnie dwa zimowe pobyty wspominamy dużo lepiej, choć zapewne, jako wielki budynek, obiekt czeka jeszcze wiele remontów i inwestycji. Mili gospodarze i niezła kuchnia to co najmniej połowa sukcesu, więc i popularność miejsca jest widoczna. Na tarasie schroniska niemały tłumek, a do kontuaru kolejka zamawiających osób. Dobrze, że już jadłem wcześniej, bo teraz poczekałbym dobre pół godziny jak nic. Odpuszczam zatem nawet zakup koli i idę dalej. Na samej przełęczy stoi jeszcze czeski obiekt, słynna Szpindlerowa Bouda, czy po prostu Szpindlerovka. Dziś to już „gwiazdkowy” hotel, co determinuje rodzaj klienta. Podjeżdżają tu autokary, z Czeskiej strony prowadzi tu bowiem asfaltówka. Pieszy turysta tu raczej nie zachodzi i to też jest akurat atut dla „Odrodzenia”. Przyspieszam, teren najpierw opada w dolinę, a potem wspina się w kierunku Śląskich i Czeskich Skał (po czesku: Kamienie Męskie i Żeńskie – nazwy pochodzą od kształtu skał, nic więcej nie dodam). Mijam zaniedbaną już Petrovą Boudę. Wciąż opuszczona, zamknięta od kilku już lat, ciekawe czy jeszcze doczeka się remontu i nowego właściciela czy dzierżawcy. Smętnie wyglądają pootwierane okna, niektóre z wybitymi szybami oraz podwinięte od wiatru blachy poszycia dachu. Szkoda. Bywało, że zachodziliśmy tu na herbatę z rumem lub piwo spacerem z „Odrodzenia”, a raz nawet graliśmy tu w karty. Wtedy był tu luksus… Może jeszcze tak będzie?
Fot: Zamknięty bufet, który egzystował tu jeszcze po zamknięciu Petrovki; Stary słupek wpasowany w ścieżkę.
Między skałkami przemykam szybszym krokiem i schodzę na kolejną przełęcz przed Wielkim Szyszakiem (pod Śmielcem) i z marszu docieram pod górkę do Śnieżnych Kotłów (16:10) – szlak letni biegnie po stronie północnej, oferującej lepsze widoki na Kotły, zimą omija szczyt z drugiej strony. Nad Kotłami zwalniam, bo po prostu inaczej się nie da – muszę zrobić sporo fotografii, tym bardziej, że od kwadransa kolejna chmura się całkiem rozwiała i teraz panują warunki „folderowe”.
Fot: Tuż przed i zaraz za Śnieżnymi Kotłami. Pogoda trochę wynagradza...
Już ruszam dalej i znów – odwracam się i ponownie szukam ciekawego kadru. Na szczęście na horyzoncie pojawia się kopiec Szrenicy, co dodaje mocy do dalszej drogi. To bowiem jest ostatni wyraźny akcent całego łańcucha Karkonoszy, które dziś mam w planie przejść całe. Kopiec jest wyraźny, ale zbliża się powoli, co rusz odsłaniają się kolejne łuki doprowadzającej tam ścieżki, która tu jest szeroka i wygodna. Jeszcze Twarożnik, jeszcze skałki Trzy Świnki z odejściem do Voseckiej Boudy i wreszcie schowany w kosówkach zimowy łącznik w prawo - na Szrenicę. On też jest ładnie wyłożony kamieniami, a w mej pamięci zawsze jest zasypanym po łokcie śnieżnym tunelikiem. Na Szrenicy co? Oczywiście, tak, tak… Naleśniki z jagodami i serem! Niezmiennie pyszne, co potwierdza i reklamuje szefowa, dodając: „bo zawsze świeżo robione, jagody smażone…”. Delektując się deserem dnia zauważam, ze nagle robi się ciemno (dotarłem tu o 17:05, więc zapas dziennego czasu jeszcze wynosił ponad 3h). To po prostu wielka chmura zasłoniła cały wierzchołek i okolice, a po chwili lunęło. Tym razem poważniej, bo wcześniejsze opady były symboliczne. Gospodyni pyta czy tu nocuję, a potem zgaduje o to gdzie się wybieram. Gdy mówię, że idę z Okraju, a na noc zmierzam do osady Orle w Izerach, pyta czy na pewno dzisiaj.
Fot: Ciemno w sali na Szrenicy. To nadeszły deszczowe chmury; Jeden ze strumieni jaki przekraczam na "bagiennym" szlaku zielonym do Jakuszyc.
Nie chce mi się iść dalej i gdy słyszę o nowo wyremontowanych pokojach i toaletach oraz widzę osoby meldujące się na nocleg mam ochotę zrobić to samo. To chwila ciężkiej próby. Niestety, wiem, że taki ruch położyłby cały jutrzejszy plan, a to oznaczałoby położenie zamknięcia całego SpK. Nie osiągnąłbym stąd Wysokiej Kopy w Izerskich i następnie autobusu w Szklarskiej. Nie byłoby najmniejszych szans. Chcąc nie chcąc wychodzę więc w deszcz, ale ten na szczęście po kwadransie ustaje, tuż po tym jak odwiedzam jeszcze na minutkę schronisko na Hali Szrenickiej. Problem jednak dopiero się zaczyna. Dzień zmierza ku końcowi (jest po 18-ej), a szlak zielony, prowadzący z Hali do Jakuszyc to jedno wielkie bagno. Ścieżka jest cały czas podmokłą stróżką wody, poprzetykaną nasiąkniętymi poduchami mchu i zbutwiałych belek drewna. Pocieszeniem mają tu być prowizoryczne mostki (na wpół przegniłe) oraz zdradliwe plastry drewna, poukładane jak kamienie w japońskim ogrodzie. Sugerują, że w najbardziej mokrym miejscu należy przejść właśnie po nich, ale to tylko zdradliwa pułapka, bo część tych plastrów ciętych w poprzek pnia jest bardzo chybotliwa, a część tylko pływa po błotnistej ciapie i po stanięciu nań zanurzają się pod wodę. Przecinam dwa większe strumienie i z ulgą docieram do końca ścieżki. Myślę, że teraz będzie lepiej, a tu nici z tego. Droga, na którą wychodzę jest pływającym kożuchem torfu, czuję jak się pode mną ugina. Część szlaku przechodzi przez rozległą równinę - jagodowo-bagnistą. Kolejny odcinek to czysta frustracja – szlak po prostu biegnie w dół strumieniem, po czym przynosi wreszcie ulgę, gdy raptem skręca w lewo, w kierunku szosy prowadzącej na przełęcz w Jakuszycach.
Fot: Podmokłe, a raczej całkiem zamokłe fragmenty zielonego szlaku do Jakuszyc. Polecam (jest tu naprawdę pięknie i dziko), ale tylko na słoneczną, letnią pogodę i nie po kilku dniach deszczu!
Tu też można spokojnie się poślizgnąć lub nadziać na suche gałęzie świerków, ale w porównaniu z poprzednim etapem, to jest autostrada. Idę i klnę na wytyczających szlaki, którzy tak poprowadzili ten łącznik. Chyba zrobione zostało to z mapy, zza biurka – nie ma tu kompletnie warunków do przejść pieszych, a na dodatek szkoda jest tych dziewiczych uroczysk, by łazili tędy ludzie. To powinny być dzikie ostępy, niedostępne dla turystów. Katastrofalny szlak. Pomyłka. Na dodatek w piękny dzień, na sam koniec, po 12 godzinach marszu mam znów mokre buty, co nie było konieczne. Ale dziś przemoczyłbym tu każde buty, bo kilka razy, na torfach, pod powierzchnią wody znalazły się nie tylko one, ale i cała noga do kolana. Trudno. Ja tam sobie poradzę. Próbuję sobie tylko wyobrazić na tym szlaku rodzinę z małymi dziećmi, albo osoby starsze, które wybrałyby ten szlak z mapy, jako dość łatwy, spokojnie schodzący do Jakuszyc. Na szosie jest już ciemno. Zdjęcie przy tablicy Jakuszyce robię z lampą i gdy dochodzę do granicznych hoteli i zajazdów mam ochotę ponownie się poddać. Mamią mnie napisy „noclegi”.
Fot: Nocne zakończenie przejścia całych Karkonoszy w Jakuszycach. Teraz jeszcze do osady Orle.
Nie patrzę na to, by nie dać się złowić. Mija godzina 20-ta, gdy zamiast czerwonego szlaku przez las wybieram łatwiejsze acz odrobinę dłuższe dojście asfaltem. Szyld schroniska Orle informuje, że zostało 4800m. Przyspieszam. Puszczam sms-y, bo na asfalcie można się tym spokojnie zająć. Po około kilometrze łapię w ciemności autostop. Zabiera mnie chłopak, udający się do schroniska na wieczór kawalerski swojego kolegi. Chwilkę rozmawiamy o górach. Mówi, że Izery są "słabe do chodzenia, nic tu nie ma ciekawego". Dojeżdżamy pod budynek i zaraz stoję przy barze. Odczekałem aż wszyscy porobią swe kulinarno-browarne zamówienia i rejestruję się na nocleg, pieczętując swe papiery licznymi tu pieczęciami. Część z nich pamiętam sprzed pięciu lat. Na nocleg w sąsiedniej stanicy (po WOP) odprowadza mnie gospodyni. Pokoik ma nr 14, jest mały i nazywa się „Klaustrofobiczny” (każdy pokój ma tutaj swą nazwę). W porównaniu do poprzedniego pobytu warunki tu bardzo się poprawiły. Łazienkę mam za ścianą, szybko się reorganizuję, myję, wyżymam buty i podsuszony idę jeszcze raz do schroniska nacieszyć się jego atmosferą.
Zjechało się tu akurat kilka grup. Oprócz ekipy od wieczoru kawalerskiego jest też inna liczna grupka starszych traperów, którzy przy dwóch gitarach i doświadczonym śpiewniku bawią się na całego. Na suficie wiszą stare sanie i narty, a za barkiem stoi ten sam od lat gospodarz ze sporym zarostem. Sala jest mała, przez to klimat w niej miły, taki jak lubię w schroniskach. Krzepię się bigosem i innymi atrakcjami, w tym gorącą czekoladą. Jest dobrze. Szkoda, że jutro znów trzeba ruszyć bardzo wcześnie. Wcześniej wstawałem tylko na Rysy. No, ale jutro Izerskie i Ślęża – muszę zdążyć na szczyt, a potem złapać autobusy. Zostawiam więc rozbawione towarzystwo, na koniec częstowany domowym ogórkiem małosolnym z plastikowego baniaczka. Ich "producentka" mówi, że "kocha Izery, bo są piękne...". No i komu tu wierzyć? Najchętniej zostałbym tu na dłużej. Wracam do strażnicy i od razu pakuję się częściowo na rano. W pokoju ciepło, dużo lepiej niż na Okraju, wszystko do rana wyschnie, to pewne.
Rano wstaję jak w armii. Budzik przestawiam tylko raz, na 10 minut. Powód: za oknami pogoda! To znaczy, wiem, dobra pogoda. Jeszcze gdzieniegdzie chmury, ale widać strzępy niebieskiego nieba, a to znaczy jedno – będzie dobrze. Zgodnie z umową z gospodarzami, robię depozyt z rzeczy, których na szlaku mieć nie muszę (czyli 4/5 wszystkiego) i zostawiam go w kuchence, na dole. Z lekkim plecakiem startuję o 6:45. Przede mną najpierw „odrabianie Radomierza”. Marsz – i to dość szybki – w górę wsi zajmuje ponad 20 minut, no, ale jak zdobywać górę to od jej podstawy, prawda? Przechodzę szosę, wzdłuż której przyczłapałem tu wczoraj z Kaczorowa i zaczynam wspinać się po łąkach. Łąki, jak to łąki. Po pierwsze – rano mokre, po drugie brak na nich oznakowania szlaku. Problemy te rekompensuje piękny poranny widok Gór Sokolich, owianych jeszcze strzępkami mgieł.
Fot: Góry Sokole w porannych mgłach.
Szlak niebieski na Skopiec (w kierunku Wojcieszowa, gdzie miałem wczoraj dojść) ginie zatem w trawach (wskazówka dla idących w tę stronę: iść należy jak najbardziej do góry łąk, celując w drogę na lewo od szczytu Dudziarza). Idę za znikającym znakiem, a najbardziej wprowadza w błąd narysowana na korze drzewa dwukierunkowa strzałka szlaku, która sugeruje, że szlak przebiega obok tego drzewa. Nic bardziej mylnego, szlak idzie pionowo do góry, do lasu. Schodzę zatem na złe drogi, ale mam bardzo dobrą mapę tych okolic i obchodzę bez problemu Dudziarza z prawej, zamiast lewej strony. Natrafiam na znaki czarne jakiegoś szlaku, którego na nowej mapie nie ma. Tak czy owak, za Dudziarzem odnajduję szlak na przełęczy przed Straconką. Cóż z tego, skoro straconka znaczy jedno – znalazłeś, to i tak stracisz. Tu dla odmiany jest obszar wycinki i znaki poszły w las, a właściwie z lasu. Dzień szukania szlaku. Rewelacja. Do tego błotne, rozjeżdżone drogi. Znak odnajduję na potrzaskanym pniu i dalej idę główną leśną drogą.
Fot: Jeszcze jeden rzut oka na Sokoliki, z góry Radomierza; Jedyny "pęknięty" znak na przełęczy przed Straconką.
Przebiega mi drogę jakieś małe sarniątko. Szlak dość długo jest oczywisty, aż wychodzi na łąki przed Barańcem. Tu trzeba uważać, bo droga robi zwody, najpierw uciekając skosem w prawo przez łąkę, co sugeruje zejście wzdłuż lasu (jest tam droga). Tymczasem szlak „odbija się” tylko od narożnika lasu jak bila na stole bilardowym i znów na skos trafia przez kolejną łąkę między drzewa. Od tej pory wszystko wydaje się już proste, ponieważ pojawia się iglica wieży na Barańcu. Po minięciu jej staję na niewielkiej przełączce, która oddziela od siebie dwa malutkie kopce. Po lewej Baraniec, po prawej Skopiec.
Fot: Baraniec (charakterystyczny maszt-wieża), a na przeciwko Skopiec (niepozorne wejście między młode drzewka biegnie ku szczytowi).
Wejście na szczyt to ścieżka wciśnięta między młode drzewka liściaste, a głębiej świerki (a jeszcze kilka lat temu dało się stąd oglądać panoramy siedząc na pieńkach poprzedniego lasu). Od głównej ścieżki, w pewnym momencie, odbiega mniejsza – w lewo. Ona to po kilkunastu metrach doprowadza do wierzchołka zaznaczonego słupkiem geodezyjnym, a także – co jest ciekawe – napisem „Skopiec” ułożonym przez kogoś z kamieni, by nie było wątpliwości.
Fot: Niepozorny szczyt Skopca (G. Kaczawskie).
Klika fotek i ruszam z powrotem. Słońce na łąkach wprost pali. Ale łąki wciąż mokre i paradoksalnie, w słoneczny dzień, moczę buty już z rana. Ilość wody na łąkach jest olbrzymia. Do tego błotne kąpiele na leśnych drogach. Ale jest i tak pięknie. Słońce, zero wiatru i deszczu. Tym razem, podchodząc pod Dudziarza widzę jak biegnie szlak z tej strony, toteż wracam tamtędy. Na początku ścieżka pnie się jego zboczem dość ostro do góry, ale po osiągnięciu największej wysokości spada łagodnie dookoła góry na łąki. Tu stwierdzam, że pierwsze moje podejście poranne było najlepsze i gdybym kontynuował w tę stronę, byłoby OK. Ale to nic. Krajobrazy są cudne. Odsłoniły się już Karkonosze, widać szczegóły grani, w tym oczywiście Śnieżkę, Śnieżne Kotły… Bajecznie! Rozmawiam chwilkę z Rybą o pogodzie. Jutro też ma być ładnie, więc gdyby to była prawda, Karkonosze byłyby nagrodą za te wszystkie dni deszczu.
Fot: Pierwsza panorama Karkonoszy. Materializuje się realne zakończenie SpK.
Fot: Śnieżka (powyżej) i Sokoliki (poniżej), wyglądają stąd jak odbicie w lustrze; Kościół w Radomierzu.
We wsi wstępuję do sklepu, gdzie m.in. kupuję na drogę bułkę i kiełbasę „Jarmarczną”. Pytam czy dobra, a pani na to odpowiada z lekkim oburzeniem, że „jasne, przecież to kiełbasa z…”, no i zapomniałem skąd, ale chodziło o miejscowość będącą zapewne synonimem dobrej kiełbasy. „Pod Dudziarzem” wita mnie gospodyni. Pyta o poranny spacer. Zamawiam jeszcze śniadanie, które okazuje się królewskim niemal zestawem - od jajecznicy po ciasto. Na zewnątrz, na ławce przy stawie, pakuję sobie moje rzeczy z depozytu, a także podsuszam buty i stopy. Zmiana skarpet o 11-ej, nieźle. Przy śniadaniu rozmawiamy o górach, pokazuję poranne fotografie. Okazuje się, że gospodyni też lubi tę formę aktywności i wraz z koleżanką przemierza Karkonosze, Rudawy, a ostatnio i słowackie Tatry. Dostaję wizytówkę na przyszłość, po czym przychodzi czas pakowania i wyjścia w dalsza trasę.
Fot: "Pod Dudziarzem", ale niedaleko Sokolików, w Radomierzu...
Fot: W słońcu, co jest w kontekście ostatnich dni ewenementem, kieruję się w Góry Sokole (nie są one uwzględnione jako osobne pasmo w Koronie Gór Polskich, pogranicze G. Kaczawskich i Rudaw Janowickich).
Najedzony, w dobrą pogodę ruszam z kopyta polnymi drogami do małej stacyjki PKP u stóp Gór Sokolich, po czym wybieram nizinną wersję obejścia ich dookoła, do schroniska „Szwajcarka”. Tu tylko trochę wspomnień o „glebie” w salce na dole (teraz są tam ławy), napój jabłkowy i baton.
Fot: Nie, to nie moje buty suszą się przed "Szwajcarką"; Salka w schronisku, gdzie kiedyś spaliśmy "na glebie".
Schodzę do miejscowości Karpniki, gdzie decyduję się zmienić nieco plan na dziś. Zamiast zdobywać Skalnik przez Łopatę, co jest poprzedzone długim marszem asfaltem, wybieram szlak żółty, który prowadzi ku Skalnikowi przez górę Płonicę. Uwaga, na wyjściu z Karpników szlak ten od razu skręca w lewo, w boczną drogę, która rozpoczyna swój bieg wzdłuż ogrodzenia jakichś zakładów, które nie wyglądają na czynne. Droga wygodna, po wejściu w las zaczyna być przebiciem przez busz – znów wyłamuję kilkadziesiąt gałązek i gałęzi, by móc iść. W szczytowej partii Płonicy szlak przekracza kamienny próg, czyżby jakiegoś budynku? Może tu też stało kiedyś schronisko? Tak jak na Trójgarbie… Przez cielsko góry przechodzi też stara droga, która wyznaczona była kamiennymi murkami. Widać ją w zaroślach, a szlak biegnie raz nią, a raz wzdłuż niej. Razem opadamy do Gruszkowa, gdzie stara droga wchodzi po prostu do czyjegoś gospodarstwa. We wsi remont drogi. Idę świeżym asfaltem i śmiesznie kleją mi się podeszwy, wydając z siebie ciekawe mlaskanie. W Gruszkowie piłuję do góry tym asfaltem, a osiągnąwszy krzyżówkę z główną drogą, skręcam w prawo, by za chwilkę wejść w lewo w niski, zarośnięty tunel. Miejscowy rudy kot, siedzący w tym tunelu jest bardzo zdziwiony tym obrotem sprawy, ucieka wzdłuż mrocznej ścieżki. Leśnymi duktami, fragmentem asfaltówki i ścieżkami kamiennymi wychodzę w końcu do kierunkowskazu, przy którym krzyżuje się mnóstwo szlaków. Poznaję to miejsce. Jestem blisko szczytu Skalnika, ale to jeszcze nie tu.
Fot: Dopiero w górnej partii Skalnika widać, skąd wzięła się jego nazwa - pojawiają się tu i ówdzie skałki, a scieżka także biegnie po ukrytych pod ziemią kamiennych płytach; Drogowskaz pod Skalnikiem (krzyżówka szlaków).
Teraz muszę udać się niebieskim szlakiem trochę wyżej. Po niecałych 10 minutach szybkiego marszu staję przy drzewie z kartką, na której napisane jest „Skalnik” (godz. 17:00). Szczyt jest odrobinę w głąb drzew.
Fot: Na szczycie Skalnika.
Fot: Wrzosy i czerwony kozaczek w drodze na Przełecz Kowarską.
Robię fotki i teraz myślę tylko o ukończeniu szlaku. Już czuję zmęczenie. Na Przełęcz Kowarską idę 1h 50min (wskazania 5 minut krótsze). Droga biegnie najpierw przez nieliczne, schowane w lesie ciekawe skałki przynoszące na myśl Błędne Skały w Górach Stołowych, potem opada wąską ścieżką, a następnie kontynuuje tylko i wyłącznie drogami leśnymi. Na jednym z zakrętów widać daleko Chełmiec i Trójgarb i aż mi się nie chce wierzyć, że byłem tam wczoraj. Na całej trasie spotykam tylko dwóch panów podchodzących pod Skalnik z drugiej strony oraz kilkuosobową grupkę młodzieży. Słabo z tym ruchem.
Fot: Tu szlak przekracza szosę na Przełęczy Kowarskiej; Opłotowanie wzdłuż drogi wiodącej ku Przełęczy Okraj. Słonce już zachodzi...
Z Kowarskiej na Okraj czas podany na tabliczce wynosi 1h15min. No i udaje się jakoś doczołgać w tym czasie (jest 20-ta), przecinając kilkukrotnie prowadzącą na Okraj szosę. Schronisko jest… zamknięte. Aż nie mogę w to uwierzyć. Ale przed drzwiami stoi już jeden górkołazik, Adam. Jest już ciemno. Z kartki na drzwiach odczytuję, że w sprawie noclegu trzeba dzwonić. Podany jest numer. Adam już dzwonił. Śmiejemy się z tej sytuacji, bo czegoś takiego jeszcze nie widzieliśmy. Po kilku minutach nadjeżdża z dołu samochód i wysiada szef. Z uśmiechem nas rejestruje do jednego pokoju wieloosobowego i tłumaczy, że skończył się sezon i ma wreszcie czas nadrobić czas z rodziną, poza schroniskiem.
Fot: Meta długiego dnia - schronisko na Przełęczy Okraj. Jest już kompletny mrok, a drzwi zamknięte.
Są koce, to szczęście, bo jest tu całkiem zimno. Rozliczamy się, kupuję parę rzeczy w barku i loguję się w pokoju. Adam walczy z serkiem grani, który otworzył mu się w plecaku. Ja wysyłam sms-y i idę się kąpać. Woda jest dobrze ciepła, ale pomieszczenie lodowate, więc nie chce mi się wyjść spod prysznica. Po myciu mała organizacja plecaka na jutro oraz kolacja. Robię herbatę za herbatą – jest czajnik w jadalni do dyspozycji. Zjadam „Jarmarczną z miejscowości, gdzie się robi dobrą kiełbasę”… No i piszę, ale marne to pocieszenie, bo nie mogę wysłać relacji. Znów coś nie gra i dwie relacje czekają na zlitowanie Internetu. Siedzę przy stoliku owinięty w koc, bo schronisko jest jeszcze nie ogrzane, a na zewnątrz tylko 4 stopnie. Tak, tak, to już karkonoska przełęcz, więc tysiąc metrów robi swoje. Jutro Karkonosze. Dowiedziałem się, że na zakończenie trasy, na Ślężę przyjedzie szwagier Przemek, Magda i Wojtek. No, no… W tak szanownym gronie trzeba będzie to jakoś uczcić… Do jutra. Trzymamy kciuki za pogodę, rzecz jasna! Koło łóżka stoi zakupione w barku piwo. Nie mam odwagi jednak pić zimnego. Mam nadzieję, że przez noc nie zamarznie!
Nawet poczułem się wyspany gdy budzik zadzwonił o 5:45, ale to przecież przesada i oczywiście przestawiłem go na 6:30. Ulice Boguszowa były suche, choć chmury kłębiły się potworne, zgodne z prognozą Ryby. Gdy już się zebrałem po wszystkich plastrach, układankach rzeczy w plecaku itd. ulice były lekko zroszone, ale nadal nie widać było deszczu. Oto była pierwsza wizytówka tego dnia, który można by nazwać „pada-nie-pada”. Na dole, w miejscu dziewczyny siedzącej wczoraj wieczorem w recepcji, dziś szef. Przeprasza, że taki dostałem pokój, bo był przygotowany inny, ale ktoś tam przyjechał… Zupełnie niepotrzebnie przeprasza, bo jak dla mnie warunki w „dziesiątce” były doskonałe, to znaczy: łóżko i brak TV, którego i tak nie włączam od trzech tygodni, bo i po co. Ważna jest tylko prognoza pogody czyli: wyglądanie za okno by sprawdzić jak jest i sms od Ryby, którego wiadomości w zaskakujący sposób się sprawdzają. Aż boję się przeczytać, co jutro mi przyśle, hehehehe.
Fot: Opuszczam hotel "Rodar"; Stary słup-drogowskaz. Szkoda, że zamalowany sprajem (znaki jakiegoś długodystansowego szlaku).
Dzisiejsze prognozy zawierają sporo słów „pada”, „leje” i temu podobnych. Ale na razie idę z rynku w Boguszowie, brukowanymi uliczkami od razu w górę. Rynek położony jest już dość wysoko względem szczytu Chełmca. Licząc od dworca PKP, to być może połowa podejścia?! Dlatego już tak mozolnie mi wczoraj szło na tej ostatniej prostej. Ulica wkrótce zamienia się w wygodną drogę, czasem wypłaszczającą się dla odpoczynku. Jest to jednocześnie górnicza droga krzyżowa, na której poszczególne stacje są odnośnikami do wydarzeń i losów górników z poszczególnych kopalni regionu wałbrzyskiego, ale - jak się okazuje wyżej - także innych. Zanim dopadam lasu, pierwszy szum i pierwsza "akcja peleryna". W lesie takich fal będzie jeszcze dwie i moje przebieranie przypomina musztrę: Załóż pelerynę! Zdejmij pelerynę! No i oczywiście: Naprzód marsz! Ale nie jest źle, bo te opady to takie drobne mżaweczki. Droga dochodzi do ostrego zakrętu i szlak zielony zawija razem z nią w lewo, ale z tego samego zakrętu łapię szlak żółty, który przychodzi tu z Wałbrzycha (poprzednim razem tym szlakiem kończyliśmy w Wałbrzychu z Magdą nasze łażenie po Górach Kamiennych i Wałbrzyskich). Teraz wykorzystam kawałek tego szlaku w przeciwnym kierunku i podejdę nim prawie pod szczyt Chełmca, zamiast zawijać drogą szerokie łuki. Podejście jest strome, ale znośne, poza tym w pewnym momencie ścieżka skręca w prawo i ponownie do drogi doprowadza spokojnymi, poziomymi alejkami z ostrawym zakończeniem – wszystko to w bukowo-świerkowym dojrzałym lesie, spowitym mistyczną chmurą. Ścieżka łączy się z drogą tuż przy małej wiacie dla turystów, na zakręcie wyprowadzającym pod szczyt. Stoi tu dziwaczny budynek, będący wieżą widokową na góry i doliny, a z tego co pamiętam mieści też muzeum. W zeszłym roku oglądaliśmy wszystkie zdeptane góry z tej wieży. Teraz też byłoby to fajne podsumowanie dotychczasowej części sudeckiej SpK, ale po pierwsze jest wszystko zamglone, a po drugie – trwa tu jakaś budowa. Może rozbudowa? Obok montowana jest też jakaś konstrukcja stalowa, robotnicy wiszą na niej od rana w tej chmurze. Rzadko ich widać, roznosi się tylko dziwny głos z niebios.
Fot: Wieża widokowa oraz wieże przekaźnikowe na Chełmcu (G. Wałbrzyskie); Pracownicy na budowanej konstrukcji.
Trudno tu zrobić jakieś ładne zdjęcie dokumentujące wejście – albo z mgłą, albo z budową… No, ale coś tam cykam i ostro zaczynam schodzić w kierunku wsi Lubomin.
Fot: Szczyt Chełmca, jak widać to "Strefa ograniczonego przebywania", więc po chwilce podążam dalej.
Znów spore spadki, luźne kamienie, dość ślisko. Trwają prace w lesie. Widzę jak powalany jest dorodny buk. Taki już los drzew. W końcu i na nie przychodzi czas żniw. Trzask gałęzi jest dojmujący, pozwala na wyobrażenie sobie, co dzieje się z czymkolwiek, co mogłoby stać w tym miejscu. Ścieżka biegnie prawie cały czas pionowo w dół, przecina drogę (tu straszne chaszcze, miejsce odejścia szlaku poniżej drogi zawalone gałęziami i pniami z wycinki) i dalej zbiega w dół. Dopiero dochodząc do kolejnej poprzecznej leśnej arterii skręcam w lewo i od teraz spaceruję raczej poziomo. Znaki zielone już nie pierwszy raz potrafią doprowadzić mnie do rozpaczy. Dziwnym zrządzeniem losu, to właśnie zielone szlaki są jakby najsłabiej oznaczone. Tu także – znak pojawia się co jakiś czas, w takim momencie, gdy jest się już przekonanym, że gdzieś poszedłem źle i trzeba chyba wrócić. Trochę to denerwuje, ale z drugiej strony skoro nie było żadnych krzyżówek, należy domniemywać, ze wszystko jest OK. No to domniemuję sobie i dalej idę. Na polach – bo w końcu i na nie wychodzę – sporo miejsc błotnych. No, ale gdzie ich nie ma, jak ciągle pada. Droga ma szereg równoległych koleinek i jakby się, kurcze, nie przymierzyć, to zawsze idzie się niewygodnie. Jedną koleiną płynie rzeczułka, druga jest za wąska na dwa buty, trzecia za głęboka i chodzi się w niej jak czapla, a pomiędzy nimi trawa wysoka, a więc gwarant mokrego obuwia. No i tak skacze się więcej w poprzek niż wzdłuż - i jakoś mi czas leci. W końcu asfalt, którym w prawo dopadam wsi. Właściwie nie samej wsi, bo przy pierwszych już domach Lubomina szlak, który mnie interesuje odbiega w lewo. Idę w stronę Trójgarbu (-a), a to, co interesuje mnie akurat teraz to Bacówka Pod Trójgarbem, by sporządzić tam sobie większe śniadanie (na Chełmcu, pod wiatą, zrobiłem sobie bułkę z serem, więc nie jest źle). Szlak podchodzi wąską dróżką wśród domów a potem robi niewielki „myk” w prawo i prowadzi równoległą ścieżką, ale po drugiej stronie strumyka niż droga. Ścieżka zarasta nieco, więc jak zwykle w takich sytuacjach część czasu poświęcam na wyłamywanie gałązek. Na końcu ścieżki i na samej górze wsi jest Bacówka. Cóż, że jest, skoro jest zamknięta. Wrrrr. Chwila reorganizacji przed zaryglowanymi drzwiami, baton na pocieszenie i jazda do góry.
Fot: Zamknięta na trzy spusty Bacówka pod Trójgarbem; Leśny szlak wzdłuż Trójgarbu (-a).
Rekompensatą jest bardzo fajny szlak po Trójgarbie, który biegnie (jakkolwiek sporo do góry) wygodnymi ścieżkami, czasem po miękkim igliwiu, czasem po drogach w stronę wierzchołka długiej góry. Ścieżka raz po raz stanowi półeczkę na sporym skłonie, co jest niezwykle widokowe, mimo że to, co widać, to tylko bukowy las. Czuje się jego przestrzeń. Na dużej krzyżówce sporo rozjeżdżonych kolein w mięsistej, czarnej, mokrej ziemi. Oczywiście – znów prace leśne. Wszędzie gdzie trwają zrywki, wycinki, drogi są w opłakanym stanie, w koleinach zbiera się woda. Tu, na szczęście, to tylko sama przełęcz, bo powyżej niej znów łapię dobrą drogę. Trochę więcej wspinaczki, ale potem znów wyrównanie aż po kilku takich zmianach znajduję się na szczycie. Nie znałem tej góry w ogóle, tym bardziej zdziwił mnie fakt, który wyczytuję na ustawionej na szczycie tablicy, że już z końcem XIX w. stało tu małe schronisko (są też ryciny i wizerunki starych pocztówek). Popularność miejsca spadła dopiero po zagospodarowaniu Chełmca, który stał się głównym celem turystów. Tuż pod szczytem ślady kopania, w tym widoczne cegły. A więc do dziś ślady tamtych zabudowań są obecne. Szczyt ma tak małą powierzchnię (czubek stożka), że aż trudno sobie wyobrazić ten budynek stojący tutaj między drzewami. Teraz idę na małą przełęcz, skąd w prawo zarośniętą trawami ścieżką docieram do poniżej leżących leśnych dróg. Ten etap jest bardzo długi i typowo leśny. Cały czas idę plątaniną leśnych duktów, powoli tylko zniżając się do kolejnej miejscowości na trasie. Robię zdjęcia kurkom, potem borowikowi, a także staremu motocyklowi leśniczego, który dopiero co mnie nim wyprzedzał, a potem postawił go pod drzewem. Robił nim tyle hałasu, a wyprzedzał mnie strasznie długo. Nie chciałem mu robić przykrości, więc zwolniłem, by miał poczucie „odejścia”.
Fot: Kolejny borowik na trasie Spacerku; Gostków - wieś szczekających psów i zamkniętych sklepików.
Zakończeniem tego etapu jest wyjście na pola (znów słabe oznakowanie. Czemu zamiast znaku zakrętu szlaku stosuje się znak zwykły i wykrzyknik? Taki znak nic nie mówi, oprócz tego, że odczytuję to jako: „a teraz uważaj, bo dalej musisz sobie zgadnąć, gdzie iść”). Trzymam się zatem głównej drogi i prę przez pola, okazuje się, że słusznie. Dopiero daleko na pagórku odnajduję kolejny znak. Jest też bardzo stary znak, dużo większy, monstrualny. I takie znaki były bardzo dobre, bo wypatrując je w takich sytuacjach z oddali można było dostrzec czy tędy biegnie właściwa droga. Nad Gostkowem, bo do niego się zbliżam, stoi pozostałość murowanego wiatraka. Brak górnej części i łopat, ale widać, że ktoś zagospodarował sobie dół. Polem ucieka daniel. Taka kropkowana sarna to chyba daniel, nie? A właściwie pani danielowa, bo nie ma nic na głowie. Dopadam drogi. Szlak skręca w prawo, a na następnej krzyżówce powinien wejść w lewo do wsi. Ku mojemu zdziwieniu – idzie dalej szosą. Sprawdzam mapę raz jeszcze i nadal jestem pewien, że znaki idą źle (mam nowiutką mapę). Widzę je jednak wyraźnie i to tym razem aż dwa. Jako że z Gostkowa mam w planie w ogóle porzucić szlaki i wędrować na azymut do kolejnych miejscowości (brak dogodnych łączników w stronę Wojcieszowa, jest tylko żółty w stronę Bolkowa) zostawiam więc te dziwnie biegnące zielone znaki i skręcam w lewo, asfaltem, do wsi. I tu zdziwienie: tędy też biegną znaki zielone. Czyżby trójszlak? Skoro obok jest Trójgarb? Nic mnie już nie dziwi – mówiłem: zielone znaki są dziwne. Nawet ukułem sobie takie określenie: „zielony – kolor beznadziei”. Gostków to dość ponura miejscowość. I to nie tylko ze względu na pogodę, nie – akurat cały czas teraz świeci słońce. Po prostu. Sporo chaotycznej, starej i ledwo stojącej zabudowy, nieporządek w wielu miejscach… Sklep? Jest, ale jest chyba… sjesta! Tak, tak… Otwarte do 12-ej, a potem od 14-ej! Kraty na drzwiach nie pozostawiają złudzeń. Drugi sklepik w schowanym nieco za krzewami baraczku - też zamknięty. Pomór jaki czy co? Oczywiście najładniej prezentuje się parafia. Natomiast prawie przy każdym domu budzi się do życia podwórkowy brytan i dość zajadle mnie oszczekuje. Na wielu bramkach i furtkach napisy „zły pies”… Jednym słowem frontem do przybysza, turysty. Jacyś panowie pracujący w białych fartuchach wyszli z zakładu pracy na papieroska. Długo obserwują dziwaka z plecakiem. Gdy mówię im dzień dobry są chyba lekko zaskoczeni. Dziwne miejsce… Skoro nie ma ani baru, ani sklepu, siadam na głazie przy starym niemieckojęzycznym pomniku (nieczytelny, wcześniej zacierany betonem) i wcinam herbatniki. Mam spore zasoby na takie sytuacje, jak widać przydatne. Przy okazji: największe rozczarowanie do tej pory przeżyłem w Nowej Rudzie. Pamiętacie? Szukałem tam bezskutecznie szlaku, lało, a potem marzłem na dworcu, by dostać się do Jugowa. Otóż jak szedłem przez tamtejszy remontowany rynek, czułem normalnie jak wszyscy się gapią. A to przecież spora miejscowość. I to górska. Człowiek z plecakiem, w pelerynie w dzień deszczowy nie powinien być chyba jakimś zjawiskiem. Że co, że miałem ubłocone nogawki? Słuchajcie, najlepsze na samym rynku, nie uwierzycie: Jacyś pracownicy od tego kopania pokazywali mnie sobie palcem! Na serio… I co tu mówić o rozwoju turystyki? Degrengolada i zapuszczenie na sto lat, zanim coś drgnie, naprawdę. Była tam nawet Informacja Turystyczna – już chciałem tam wejść w sprawie oznakowań, ale darowałem sobie, bo i tak straciłem sporo czasu. Może, gdybym wiedział, że na dworcu będzie 40 minut zapasu… Ale czy to by coś zmieniło??? Dobra, wracajmy do dzisiejszych zmagań. Posilony czekoladowymi herbatnikami wybieram drogę, która na mapie wygląda nawet na utwardzoną i nawet przez pierwszy kilometr taką jest. Kieruję się na wioski w kierunku Płoniny i Wojcieszowa czyli do Pustelnika i Domanowa. Przy wyjściu ze wsi znów szczekanie, warczenie. Kilka psów ma łańcuchy wyliczone do centymetra – pozwalają im leżeć na brzegu asfaltu. Biada tym, kto przechodzi za blisko. Jeszcze świeci słońce, toteż wyjście zapomnianą drogą na polne pagóry, na których hektarami kwitnie gryka to piękne przeżycie. Białe kwiaty gryki po horyzont, niebo z białymi chmurami, bajecznie… Telefonicznie proszę Magdę o pomoc w ustaleniu jakiegoś miejsca na nocleg w Wojcieszowie (to ta miejscowość, gdzie moja rezerwacja została anulowana, jak byłem w drodze do schroniska „Spalona”). Na przełęczy postument i napis „Przełęcz Pojednania” oraz nazwy dwóch miejscowości. Zapewne skłóconych ze sobą. Są trzy daty – od czasów zamierzchłych, do kilku lat wstecz. Czyżby godzono się tyle razy? Ciekawe miejsce.
Fot: Słoneczna chwila na Przełęczy Pojednania. Czyż nie brzmi to kusząco?
Wykorzystuję na moment ławkę, która tu stoi, a także zamieniam 3 zdania z mężczyzną, który wyłazi z gryki z przeciwnej strony. To miejscowy. Upewnia mnie co do kierunku marszu na Domanów i podpowiada, gdzie potem skręcić (przy krzaczkach w prawo).
Fot: Pola gryki za Gostkowem są nieskończone... Dom w Pastewniku. W rowie rosną zdziczałe niecierpki.
Z zachodu nadciągają kolejne chmury (a peleryna już podeschła). Pędzę zatem polami w dół, by jak najszybciej wyjść ze strefy traw, które w deszczu staną się ostoją wody. Zdążam wypaść na asfalt, a potem na główną drogę, gdy znów zaczyna kurzyć. Jakby teraz mocniej, już nie tak grzecznie. Wody jest dużo więcej. W Domanowie przecinam tylko główną oś wsi, by dalej dreptać drogą do kolejnych małych miejscowości: Pastewnika i Płoniny. Na rogu mijam „sklep-nie-sklep”, znów zamknięty. Wisi nad nim logo jednego z popularnych browarów, ale nie ma żadnego szyldu – nic! Swoi pewnie wiedzą co to – i starczy. Deszcz nawraca falami. Monotonnie drepczę asfaltem wychylając w przód ręce z nadymająca się peleryną. To po to, by nie przylegała ona do nogawek, bo wtedy woda spływa na nogawki, skąd do butów prosta droga. Co kilka metrów wylewam z peleryny kilka kubków wody. W Pastewniku zatrzymuje się na kilka minut pod wiatą przystankową postawioną przy rekreacyjnym terenie dla mieszkańców wsi. Znów herbatniki, co by humoru nie stracić. I dalej. Pastewnik ciągnie się długo i wspina wysoko. Mijam jakieś ruiny (kościół?), potem całkiem niezrujnowany inny, potem czynny sklep, nową świetlicę wiejską, szkołę – idę, idę, wyprzedzam pana podpartego o rower, aż w końcu docieram do samej góry, a na górze dom Sołtysa. Jak ktoś ma sprawę to musi piłować pod górę, nie ma rady. Na krzyżówce mały dylemat: iść do Płoniny szosą, prosto w dół czy też tak, jak zakładałem szlakiem, który wstępuje na pola i do lasu. Wybieram szlak i jest to zdecydowanie zły wybór jak na taką aurę. Po paruset metrach drogi asfaltowej zaczynam chlapać po gliniasto-trawiastej dróżce. Poza tym nic z tej strony ciekawego nie ma. Może przy ładnej pogodzie fajniej tędy iść niż asfaltem, ale tak w ogóle to brak atrakcji. Gdy docieram do lasu staję na jego skraju poobserwować wychodzące powoli na pole sarny. Nie widza mnie, ale SA czujne. Kozioł co chwilkę podnosi łeb. Gdy ja przestaję być ostrożny, słyszy mnie od razu i wyprostowany odprowadza mnie wzrokiem aż znikam w gęstwinie. Sarny, wystraszone nagle kapitalnie podskakują w górę, chyba dla lepszego widoku i oceny sytuacji. Czasem wyobrażam sobie, jak wyglądałaby krowa, gdyby tak samo reagowała? Szlak po bagiennym zejściu wyprowadza mnie na asfalt, zaledwie kilkaset metrów niżej niż z niego zszedłem, a frustracji z tego mnóstwo, nie mówiąc o stanie nogawek. Myślałem, ze wchodząc w ten „objazd” zobaczę lepiej nieopodal usytuowane ruiny zamku, ale te widoczne są dopiero przy pierwszych zabudowaniach Płoniny, właśnie z drogi asfaltowej. No, cóż, ale trzymałem się planu. Przynajmniej do tej pory. Przychodzi czas ostatecznej decyzji: trzymać się trasy, która prowadzi przez kolejne pola, łącznikami szlaku żółtego do Wojcieszowa czy też zostać na asfalcie i przeć do Kaczorowa w poszukiwaniu ciepłej strawy i noclegu? Nie mam żadnej odpowiedzi od Magdy w sprawie hotelu w Wojcieszowie, toteż zawracam z napoczętej już żółtej ścieżki na asfalt i idę do głównej szosy w Kaczorowie (droga z Kamiennej Góry na Wrocław i Jelenią Górę – rozjazd jest właśnie w Kaczorowie, stąd moje domysły o jedzeniu i spaniu tamże). Asfalt namaka. To znaczy po obu brzegach płyną rzeki, ponieważ trawa na poboczach jest wyżej niż droga i woda z niej nie spływa, tylko płynie wzdłuż rowu, drogą. Toteż co rusz przeskakuję nad rwącym strumyczkiem i odskakuję, gdy nadjeżdża samochód. W szczególności uważac należy na tablice rejestracyjne z Warszawy i Wrocławia, ponieważ kierowcy „wypasionych bryk” nie mają pojęcia o tym, co to znaczy iść wzdłuż szosy w deszczu i mają piechurów w wielkim poważaniu, niestety. Do Kaczorowa dobijam jak do utęsknionego portu, skręcam w dół wsi, ponieważ jest to zawsze domyślne centrum i lokalizacja przystanku. Myślę, że w razie czego podjadę do Wojcieszowa, a może nawet pojadę na nocleg do Kamiennej Góry czy gdziekolwiek, a rano wrócę na trasę kolejnym samochodem czy autobusem. Jak zbawienie wyłania się karczma „Podgórzanka”. Mogę przez chwilę zapomnieć o tym, że nie wiem, gdzie idę na nocleg i skoncentrować się na jedzeniu. Bosko jest wejść do suchego, ciepłego pomieszczenia, a na dodatek tak miłego jak tu. Na szybko kola i herbata, a po zastanowieniu się zamawiam barszcz z uszkami i placek po węgiersku. Znów to troszkę za dużo jak na raz, ale jestem wygłodniały i muszę rozgrzać się na dobre. Przy okazji konsultuję nocleg z obsługującą mnie przemiłą panią. Niestety, dowiaduję się, że w Kaczorowie nikt nie prowadzi noclegów (a taka krzyżówka szlaków!), natomiast zostaję poinformowany, że w niedalekim Radomierzu jest ciekawy pensjonat agroturystyczny „Pod Dudziarzem”. Radomierz co prawda chciałem zahaczyć jutro, w drodze z Wojcieszowa, w tym górę Dudziarz też, schodząc ze Skopca, ale widać innej opcji nie ma. Kontaktuję się w końcu z Magdą i wygląda na to, że wszystkie kontakty w Wojcieszowie zawodzą, więc stawiam na Radomierz. Rodzi się plan, że skoro „pod Dudziarzem”, to rano pójdę sobie na Dudziarza i Skopiec, wrócę po plecak i dopiero potem skieruję się w stronę Rudaw Janowickich i Karkonoszy. Magda załatwia mi „Pod Dudziarzem” nocleg telefonicznie (dzięki, co ja bym bez Ciebie…). Żegnam się w Karczmie, dostaję ładną pieczęć i idę wzdłuż szosy (częściowo wygodnym chodnikiem, częściowo poboczem) do Radomierza. Trochę to monotonne, jak to zawsze z szosami bywa, ale nie trwa długo...
Fot: Dzisiejsza meta. Prawie. Jeszcze tylko 100 domów w Radomierzu i będę na miejscu.
Skręcam zgodnie z zaleceniem z szosy w niebieski szlak schodzący z Dudziarza i obserwuję numery domów. 99, 95… Nie, to nie może być prawda. Ja szukam domu z numerem 9b. Niestety, to jest prawda. Na nocleg schodzę daleko w dół, na koniec wsi, więc rano będę musiał najpierw dołożyć gazu by to pokonać z powrotem pod górę, w kierunku Skopca. Ale co tam. W myślach śmieję się, że pensjonat bardziej mógłby nazywać się „Pod Jelenią Górą”, bo stąd już tylko 14km do miasta, a na pewno „Pod Sokolikami”, bo te pagóry widać już z okna, bardzo blisko. Nie ma tego złego, jak to mówią. Wita mnie bowiem sympatyczna właścicielka, wszystko już wie, ponieważ rozmawiała z Magdą. Oprowadza mnie po obiekcie. Jest tu bardzo ładnie, pokoik jest bardzo przytulny, a cały dom wygląda na stosunkowo nowy. Na dole jest kuchenka do dyspozycji, wielka sala na imprezy, kominek, barek – żyć, nie umierać. Po rozpakowaniu, myciu i ostatnim chyba już praniu dwóch koszulek (od teraz wszystkiego już chyba mi starczy), schodzę na dół. Siadam przy jednym ze stolików i obserwując płomienie piszę relację. Otrzymuję w cenie pobytu butelkę wody i karton soku, za który syn właścicielki nie chce dodatkowych pieniędzy. Mówi: „Skoro Pan tyle przeszedł, to trzeba dużo pić”! Robię sobie potem kawę w kuchence, by się rozgrzać, bo chłód jaki jest na zewnątrz nieźle wyziębił wnętrze. W pokoju mam bardzo ciepło. Pracują już grzejniki. To dobrze, wszystko do rana podeschnie. Oby tylko rano za oknem było słońce. Jak bardzo bym tego chciał….
No i jak tam żyjecie na tych nizinach? Hehehehe. Przypomniało mi się, że jak wstawałem w Radkowie i wyjrzałem za okno, zobaczyłem w domu naprzeciwko jakąś kobietę pracującą już po szóstej przy biurku. Matko, ja tu się nie mogę zwlec – pomyślałem – a ona już rąbie na pensję. Są "ludzie-kombajny", naprawdę. Ale nie ma się co śmiać, dni się kurczą i za kilka dób ja sam pognam do roboty. Rano w „Orle” wiatr szalał tak samo jak wieczorem. Pierwszy sms jest od Mamy, z życzeniami miłego dnia. Drugi od Ryby – z prognozą. Ma być czysto do 20-ej, kiedy oczekiwane będą pierwsze opady na Chełmcu – górze, pod którą dziś mam dojść. Przekładałem budzenie dwa razy. Pomyślałem sobie, że skoro pada, to chyba zacznę od razu (po zejściu ze schroniska na Przełęcz) od jakiegoś przejazdu, choćby przez Walim do Głuszycy. Ale ostatecznie zwlokłem się z łóżka i po porannych procedurach i odebraniu dowodu na dole, w kuchni (wczoraj zapomniałem), wyszedłem o godz. 7:50. Chmura wisiała nadal nisko, ale o deszczu nikt już nie pamiętał. Chyba od rana jest sucho, to było tylko chmurne złudzenie i szum wiatru, bo raczej nie padało. Schodzę zatem do Rzeczki i po przeciwnej stronie, trochę poniżej przełęczy, łapię drogę, która pod skosem pnie się do zbocza Moszny. Tak, tak, to nazwa góry. Jak kiedyś, w latach 90. Odwiedzaliśmy „Orła”, a nasza koleżanka ćwiczyła jazdę na nartach, to wszyscy mówili „Sylwia jeździ na Mosznie”, choć nie wiem czy forma poprawna nie jest czasem „Mosznej” – w przypadku góry, rzecz jasna.
Fot: Poranne drogi z Rzeczki do Głuszycy.
Mgła, a raczej szara, niska chmura spowija pola. Sarny reagują z opóźnieniem, nie widząc co się dzieje w tej mlecznej masie. Jeden koziołek wyskakuje w powietrze tuż obok mnie, jak ukłuty szpilką w zadek. Po kilku sprężynowych skokach znika w leśnych zaroślach. Na krzyżówce, której rok temu poświęciliśmy z Magdą chyba z pół godziny, wiem, że należy skręcić w prawo. Zresztą widzę, że pojawiło się już nowe znakowanie. Od tej pory idzie się spacerowo, niewiele do góry, potem w dół. Polnymi drogami obsadzonymi z obu stron, jak w niewielkim zielonym tunelu. Potem szlak trafia do lasu i zdobywam z nim kolejne pagóry: Mosznę, Jaworek i Włodarza, słynnego z tutejszych hitlerowskich sztolni. Łapię szlak niebieski i mijając leśniczego i pracowników przy stertach ściętych świerków zaczynam schodzić do Głuszycy. Droga schodzi stąd stromo, więc zejście nie trwa długo. Na końcu urozmaiceniem krajobrazu są stawy tutejszego PZW, którymi woda kaskadowo przepływa w dół doliny. Strumień wpada do pierwszego stawu efektownym wodospadem.
Fot: Wodospad zasilający stawy nad Głuszycą; Pod dworcem PKP w Głuszycy.
W Głuszycy wchodzę do cukierni, która jest o sto metrów w prawo od szlaku. Kupuję jagodziankę, cztery mikrodrożdżówki z serem (na wagę) i wędruję z tym przez Głuszycę, zajadając w ten sposób śniadanie. Tyłami, z dala od głównych ulic, szlak wychodzi w stronę dworca PKP, a potem zmieniając się z zielonego w żółty (przy dworcu tabliczki), biegnie dalej wzdłuż torów. Jeszcze trochę asfaltu i skręcam w lewo, pod tory, małym tunelem. Zaczyna się wieś Grzmiąca, malowniczo położona wzdłuż głębokiego jaru spadającego z gór. To pierwsze podejście w Góry Kamienne. Sowie zostają za Głuszycą. Dzięki podejściu asfaltem w Grzmiącej, a potem starą drogą zmierzającą serpentynami dalej gdzieś w górę, zyskuję sporo na wysokości w drodze na Jeleniec Mały i Rogowiec. Ten pierwszy szlak mija bokiem. Łączą się tu trzy różne szlaki, które stąd będą podążać dalej granią gór do schroniska „Andrzejówka”, z tą jednak różnicą, że każdy z nich biegnie trochę inaczej – czasem zahaczają one o wierzchołki, czasem biegną spokojnie obok. Ja kontynuuję moim żółtym, co powoduje, że wdrapuję się najpierw na szczyt Rogowca. Jest tu ruina dawnej warowni – zamku Rogowiec czyli to co lubię. Fotografuję to, co zostało z zamku i pędzę dalej.
Fot: Kościół i cmentarz w Grzmiącej; Skalna Brama u stóp Rogowca. Krzyżówka trzech szlaków.
Od tej pory żółty szlak unika już szczytów i biegnie po południowo-wschodniej stronie góry, co jest ważne, bo od zachodu dziś dość mocno dmucha zimnym powietrzem. Droga cały czas wiedzie lasem, na koniec wychodząc coraz wyżej w stronę grani, gdzie pojawia się wielka łąka, a w dole schronisko "Andrzejówka". To Przełęcz Trzech Dolin, piękna lokalizacja z widokiem na Waligórę.
Fot: Leśne drogi ku "Andrzejówce".
Fot: Kopiec Waligóry wydaje się nieproblematycznym wzniesieniem, ale to tylko złudzenie.
Na dodatek dojazd samochodem pod sam obiekt, więc klientów zawsze było tu dość. Nie wchodzę do schroniska tylko od razu idę na Waligórę (najwyższe wzniesienie Gór Kamiennych). Na nagrody przyjdzie jeszcze czas. Podejście – kto był, ten wie – jest strome, wyciska pot. Drogą dochodzę wygodnie pod stok, po czym zaczyna się ostra jazda. Po raz drugi podczas SpK używam rąk do wchodzenia, z czego pierwsze były Rysy, co jest oczywiste, choćby w przypadku łańcuchów.
Fot: Schronisko "Andrzejówka" od strony wschodniej oraz z podejścia na Waligórę (od południa).
Stromizna na Waligórze jest początkowo bardzo zbliżona do pionu, na dodatek na gliniastym podłożu jest mnóstwo luźnych kamieni, które mogą się łatwo osunąć z nogą. No, ale „dupnięcia” cały czas nie było (od początku SpK), więc może jest „szansa”? Nic z tego, szlak w końcu zaczyna zwroty – raz w lewo, raz w prawo – na mniej stromej części podejścia, po czym od razu pojawia się szczytowy słupek, stojący na bardzo małej polance. Wejście zajmuje mi 20 minut. Na dole, na jednym z kierunkowskazów, napisane jest, że na szczyt jest 2,6 km (może jakimś szlakiem naokoło?). Normalnie, po równym, szedłbym taki dystans około 30-35 minut, a co dopiero pod górę i to z plecakiem, więc coś się chyba pomieszało znakującym, albo faktycznie chodziło o jakąś okrężną drogę.
Fot: Na szczycie Waligóry (G. Kamienne; G. Suche).
Teraz, po zdobyciu góry, mogę oddać się przyjemnościom w „Andrzejówce”. Na stół ląduje zupa węgierska oraz kotlet serowy z frytkami. Jest dobrze. Zasiedziałem się kilkadziesiąt minut, a to dopiero pół dzisiejszej trasy. Szybkim krokiem w dół osiągam Sokołowsko – wieś, która bardzo mi się podoba. Jest tu wiele ciekawych domów, a mieszkańcy - co widać - cały czas pielęgnują swe otoczenie. Szybka decyzja, bo jest już 16-ta, że idę dalej i to wyższym, założonym w planie szlakiem. Powoli pnę się pod Stożek. U szczytu polany stoi świetny szałas z możliwością urządzenia paleniska w środku zabudowy. Na dachu zaś rośnie murawa. Taki ekologiczny szałasik, datowany na 2003 rok, więc nieźle się trzyma.
Fot: Szałas z ekologicznym dachem pod Stożkiem Małym.
Podejście na Stożek Mały jest tylko malutką przygrywką. Gdy staję pod Stożkiem Wielkim, osłabia mnie widok wspinającej się równiutko pod górę, stromej drogi. Postanawiam odwrócić uwagę od problemu i wspinam się powoli, patrząc tylko pionowo w dół, na stopy, a także pisząc sms do Magdy o dalszej trasie. Dochodzę w końcu do szczytu. Nadal koło wieży widokowej, na drzewie, wisi tabliczka „…żek Wielki”, pierwsze litery chyba się już wypłukały.
Fot: Wieża widokowa na Stożku Wielkim; Widok ze Stożka na Chełmiec (jutrzejszy cel, dziś idę "tylko" do jego stóp).
Nie zatrzymuję się na widokowej wieży, bo czas leci. Zaczynam schodzić po przeciwległym zboczu, w stronę Unisławia Śląskiego. Atrakcją zejścia jest przecięcie ogrodzonej enklawy, w której znajduje się nowo nasadzona uprawa drzew. Przez ogrodzenie z drucianej siatki trzeba dwa razy przejść po prowizorycznych drabinkach, zupełnie jak przez granicę pól w Szkocji.
Fot: Chwilowy tor przeszkód na stokach Stożka Wielkiego.
Zejście daje w kość. Na serio jest strome, zaczynam odczuwać kontuzję łydki, jaką wspomagałem opaską na Hali Krupowej. Po zejściu i przecięciu asfaltu i kolei (pod wiaduktem) rozpoczynam ostatnie męczarnie. Nazywam to tak tylko ze względu na tę łydkę, której mięsień (ścięgno?) z każdym krokiem ciągnie mnie do dołu. Kroczki robię malutkie, ale i tak boli. Jutro wracam do opaski. Najpierw szeroką drogą leśną, a potem starszą, wąską drogą odbijającą w prawo, wznoszę się powolutku w masyw góry Dzikowiec. Mijam miejsce, w którym w zeszłym roku, w maju, kwitły lilie. Nareszcie Polanka. Oznaczone miejsce, dobre na łyk wody i rzut oka na mapę. Zresztą nie tylko na mapę, bo po rzuceniu raz okiem w bok namierzam prawdziwka-giganta, zerkającego na mnie spod małego buczka. Trochę go odsłaniam do zdjęcia, ale potem przykrywam gałązkami i liśćmi, by czuł się tam bezpiecznie. Piękny grzybior!
Fot: Stromy stok Stożka od strony Unisławia Śląskiego; Prawdziwek gigant na Polance pod Dzikowcem.
Na szczyt wybieram szlak zielony, odrobinę dłuższy, ale mijający jeszcze jedno wzniesienie, Sokółkę. Dopiero za Polanką przypominam sobie ten odcinek szlaku. Teraz idę wąską, zarastającą drzewkami ścieżką, która na końcu podnosi się do przełączki, łączy ze szlakiem niebieskim i w ten sposób podąża na szczyt. Trochę wspinania w luźnym brzeziniaku, a potem już drogą na szczytową polankę. Jestem tu o 18:40, więc mimo bolącej nogi z Polanki w 32 minuty, a dłuższy szlak miał na to 45 minut. Z Dzikowca rozciągają się cudne panoramy na calutki Wałbrzych, Góry Wałbrzyskie, w tym Chełmiec – jutrzejsze wyzwanie – a także na Boguszów-Gorce, gdzie pójdę jutro rano.
Fot: Chełmiec oraz Boguszów-Gorce ze szczytu Dzikowca Wielkiego; Jeden z brzeziniaków na mojej drodze...
Spadam, bo robi się ciemno, od chmur! Zgodnie z prognozą Ryby pierwszy deszcz w okolicach Chełmca ma spaść o 20ej, więc przyspieszam koślawego kroku, by jak najszybciej znaleźć się w miasteczku. Przed dworcem w Boguszowie jeszcze tylko tor przeszkód (rozkopana ulica, prace drogowe). Dworzec wygląda jak wyglądał i pewnie tak wyglądał i 10 i 20 lat temu, a może i więcej. Na dodatek pozrywana nawierzchnia z kostki.
Fot: No i kto jest lepszym twórcą? Oto dzieła przyrody i człowieka...
Na dobieg wpadam do jednego ze sklepów, bojąc się, że jest czynny do 20-ej (jestem w nim o 19:50), ale otwarte jest do 21-ej, więc mogę spokojnie wybierać to, co do kupienia. Obkupuję się strasznie i niosę to w osobnej siatce do hotelu „Rodar”. Hotelik jest na samym placu, no, powiedzmy, wejście jest od strony szosy na Wałbrzych. Ostatni pokój, bez łazienki – to dla mnie. Ale jest bardzo fajnie. Pokoik w sumie jest 2-osobowy, ale tu już nikt nie przyjdzie. Prysznic, telefony do rodziny, kanapki z pasztetem, cukierki sezamkowe, delicje… Wszystko wpada do mojej przetwórni kalorycznej. Potem siadam do komputera i wysyłam relację wczorajszą, o dziwo – poszło ładnie i szybko. Piszę więc dzisiejszą i spróbuję zaraz wysłać. Oczy dosłownie mi się zamykają… Jutro wyląduję… no właśnie… Zobaczymy gdzie...
31.08.2010: Etap XIX: Radków - Wielka Sowa - Schronisko Orzeł w Rzeczce.
…i deszczu. Tak można by skończyć zdanie z wczorajszej relacji. Najważniejsze, że rano nie padało. Niebo co prawda było pochmurne ze słabymi nadziejami na "będzie lepiej", ale naprawdę bardzo słabymi. Jednak fakt, że nie padało spowodował, że ruszyłem z Granicznej gospody w Radkowie już o 6:50.
Fot: Gospoda Graniczna w Radkowie. Świetne miejsce wypadowe w północne skałki Szczelińca i okolice Pasterki.
Kontynuacja szlaku żółtego, który ma mnie wyprowadzić w stronę Gór Sowich jest łącznikiem po pagórach i polach między głównymi pasmami. Trochę zawsze się obawiam takich szlaków, bo są one z reguły albo słabo oznakowane, albo zapuszczone, ponieważ rzadko ktokolwiek nimi chodzi – nikt nie ma na nie czasu. Ostatnio byłem bardzo mile zaskoczony oznakowaniem szlaku w poprzek Kotliny Kłodzkiej (Wilkanów – Długopole; czerwony), o czym pisałem (listewki, świeże znaki na drzewkach). Z rynku (ratusz w remoncie, uliczki nowo wybrukowane, bardzo ładne miasteczko, tak na marginesie) idę w dół i po dwóch zakrętach, skręcam z głównej szosy na drogę do Tłumaczowa. Oprócz wstecznego pejzażu z Radkowem i masywem Szczelińca oraz jego kontynuacji po czeskiej stronie (Broumovske Steny) "przeżywam" głównie stary, popękany asfalt, gliniaste ślady przepływającej przez drogę „dużej wody”, no i pogodę, która lada moment przywali, nie ma siły. Po dwóch większych pagórach, droga dochodzi do małej wsi Gajów. Widać tylko kilka domów, ale jest tu także miejsce noclegowe, a gdzieś w prawo drugie, o czym informuje drogowskaz. Właśnie z tej drogi wyjeżdża golf, a jego kierowca chce się kierować w tą samą stronę, co ja. Otwiera szybę i chce mi najwyraźniej zaproponować podwiezienie, ale ja, wyprzedzając pytanie pokazuję już ręką, że nie i głośno dziękuję. Facet śmieje się na głos i kręci głową. Pewnie takiego wariata tu jeszcze nie było. No i zaraz po tym zdarzeniu zaczyna leciutko kropić (pokarało chojraka, tak?). Chwilę wyczekuję z peleryną, ale zaraz jednak sięgam po nią jak po młoteczek do szyby z wyjściem awaryjnym. Jedno szarpnięcie i już mam ją w ręce (była przytwierdzona z boku plecaka, gotowa do walki). No i szczerze powiedziawszy podczas całego dnia zdejmowałem ją tylko w sklepie i schroniskach, bo potem już cały czas padało. Mijam po prawej kopalnię melafirów w Tłumaczowie, a zaraz potem zaczynam schodzić na dół do tej miejscowości.
Fot: Z tyłu zostaje Radków; Kościół w Tłumaczowie.
Od razu widać po starych murach niektórych domostw i stodół, że melafir był tu od dawna wykorzystywany. Wszystkie mury, także przy kościele, są gliniastoczerwone. Za mostem szlak skręca w prawo, wzdłuż głównej szosy biegnącej z granicy, z Broumowa, do Nowej Rudy. Po paru zwodach, schodzi na starą drogę biegnącą równolegle do szosy i do rzeki Ścinawki. Szczerze powiedziawszy brakuje jeszcze trochę opadów, by rzeczka wylała. Jest pełniuteńka brudnej, gliniastej wody, a jej nurt jest więcej niż bystry. Dobrze, że szlak nie przechodzi tu brodem! Chwila regeneracji z batonem na przystanku PKS. Drobne krople deszczu pykają w daszek przystanku, co potęguje wrażenie opadu.
Fot: Nie ma jak popatrzeć sobie na swoje buty i nogawki. Zaraz się człek śmieje i jest mu lepiej.
Dochodzę do wsi Sarny. Wstępuję do sklepu. Lubię takie małe sklepy wiejskie – nie dużo towaru, za ladą dwie panie, a na półce m.in. mydło „Biały Jeleń”. Uzupełniam zasoby batonowo-herbatnikowe i kupuje też jogurt, z którym męczę się po wyjściu (jest zbyt gęsty, by nazwać go pitnym). Szlak obchodzi część wsi dookoła i z jej tyłu wychodzi w pola. Od tej pory zaczyna się przygoda. Przede wszystkim niepotrzebnie zabrałem jogurt w trasę, bo oczywiście nie ma gdzie wyrzucić kubeczka. Zawziąłem się i postanowiłem donieść go do następnego kosza. Po długiej, łatwej drodze dochodzę do przejścia pod torami kolejowymi i za nim skręcam w lewo. Otwiera się przede mną tragiczny widok glinianej zalanej rynny, którą mam iść. Beznadziejna ciapa.
Fot: Gliniane atrakcje; Zielone kamienie kontrastują z tutejszą gliną.
Brzeżkiem, chyłkiem, wypięty do jeżyn tyłkiem (prawie rap!), a z twarzą nad tym bajorem przesuwam się dalej. Pelerynę zaciągają mi na głowę krzewy róży – to są ekstrema! Ale nic, nie poddaję się, na dodatek buty wciąż suche w środku, szczerze mówiąc nie wiem dlaczego – miały już okazję dawno wchłonąć co nieco. Ale co nie teraz się wydarzy, zdarzy się wkrótce i po kolejnych polanach trawiastych wszystko wraca do normy – już jest wilgotno. Trawa na łąkach jest wodą samą w sobie. Wszystko jest wodą! Nawet woda. Każde źdźbło ma na sobie 100 kropel. Zimnych. Jak nogi mokną, jedynym sposobem, by nadal zachować komfort jest utrzymać tempo marszu, by stopy były cały czas zagrzane, więc grzeję pod górkę, której kulminacja na mojej mapie ma nazwę Krępiec. Góra Frustracji – to moja nazwa. Jest tak szaro i szumi deszcz, że nie zauważamy się z jakąś sarną, którą mijam o jakieś 5 metrów na zupełnie otwartej przestrzeni. W ostatniej chwili ona skacze w bok. Słyszę jej dmuchnięcie nosem. Chyba niedowierza, bo chwilkę po skoku staje znowu i się gapi. No to jej macham i wtedy ucieka już na dobre. Pod nogami droga z czerwonej gliny, jej kolor czasem przechodzi w nienaturalnie jaskrawy, jakby ktoś wylał tu wiadro fluorescencyjnej farby. Przychodzą mi na myśl barwniki stosowane często przez Hindusów, jakie widywaliśmy w woreczkach, sprzedawane na ulicach w Nepalu. Ta glinka nadawała by się do tego rewelacyjnie. Pojawiają się w niej zielone kamienie, które kojarzą mi się ze ścieżkami Gór Sowich, co jest dla mnie wskazówką, że jednak idę w dobrą stronę. Znaki szlaku są bardzo rzadkie. Na jednej z krzyżówek idę domyślnie główną drogą (jak poprzednio na kilku już skrzyżowaniach), ponieważ nie ma żadnego znaku. No i w końcu gubię szlak całkowicie. Widzę jednak z mapy, że wystarczy obejść Krępiec dookoła i także zejdę do Nowej Rudy, tyle że obejdę górę z drugiej strony. No i to kosztuje mnie straszne gliniaste przeprawy, drogami, które użytkowane są tylko przez dziki – są tu tylko ich ślady buchtowania, nic więcej. Okrążam tę cholerną górę i w myślach nazywam ja też na „K”, ale inaczej. Obchodzę, obchodzę i nic. Na dodatek przez okolice jej szczytu ma przechodzić też drugi, zielony szlak – jego śladu też nie ma, a zawijam już pod szczyt, prawie z powrotem. W końcu mówię sobie „kit z nimi” i ścieżką konną (szlaki z pomarańczową kropką na białym kwadracie) idę w dół do widocznej w dali Nowej Rudy. Zastanawiam się, gdzie podziały się szlaki i klnę na tutejszych znakarzy, a PTTK wrzucam czasowo do tego samego worka co PZPN. Dobrze, że się jakiś znakarz nie nawinął… Schodzę jakąś skośną ścieżką w okolice dworca PKP. Żadnych znaków, chociaż spotykam wzdłuż tej ścieżki ładne ławeczki oznaczone imionami, czyli jest to jakaś ścieżka spacerowa. Przy żadnej z ławek nie ma kosza, więc ludzie usypują kopczyki śmieci – nikomu nie przyjdzie do głowy zabrać swoje brudy ze sobą! Widzę dworzec, ale ulica, do której doszedłem jest wyżej niż on. Ponownie – żadnych znaków, w którą stronę trzeba by pójść, by zejść na tę stację. Wiem, że tamtędy idzie żółty szlak. Nagle szlak zjawia się z prawej strony, jakby się śmiejąc i mówiąc „no, czekałem na ciebie na Krępcu, a Ty gdzie się podziewałeś?”. Nic mu nie odpowiadam, tylko idę razem z nim na dworzec. Tu nawet są kolejne tabliczki i informacja ile czasu zajmie mi przejście do Jugowa. Podają 1,5h, więc ruszam od razu we wskazanym kierunku. Cóż z tego, jak po chwili z trudem odnajduję na murku jeszcze jeden bardzo stary znak, a potem kontynuacją są tylko znaki ścieżki konnej. Powoli otwiera mi się nóż w kieszeni. Znów robię pętlę po Nowej Rudzie, tym razem w jej dolnej części, oglądając jak ścieżka konna wyprowadza mnie ponownie na mokre łąki, a potem zawraca do miasta. Wrrrr… Po wielu zakrętach na murze budynku znów widzę stary znak. Jest to jednak ostatni znak szlaku jaki udaje mi się odnaleźć. Mniej więcej wiem, gdzie szlak dalej powinien iść, ale obawiam się, że w labiryncie kolejnych gliniastych dróg czeka mnie na drodze do Jugowa znów marsz na orientację w deszczu, a tego mam dość. O, dziwo, na poprzednim poszukiwaniu szlaku tracę zaledwie około pół godziny, znaczy to, że musiałem mieć ogólnie dobry czas. Zarzucam zatem szlak do Jugowa, choć to tylko kilka kilometrów i kieruje się do centrum położonego na kilku poziomach (miasto leży na stoku). Cała starówka w przebudowie. Trwa renowacja ratusza, poszycia rynku, raj dla archeologów – wszystko odkryte i rozkopane. Kilku osób pytam, gdzie jest dworzec PKS i jakoś odnajduję drogę. Dworzec oczywiście dość daleko od centrum, deszcz pada, humor już nietęgi. Przed dworcem mijam stanowisko jakichś prywatnych busów. Pytam o busy do Jugowa ludzi stojących pod okapem sklepu. Podobno niedawno jeden pojechał, a rozkładu do Jugowa nie ma. Nikt nic nie wie, a punkt odjazdu busów jest umowny i znany tylko lokalnej społeczności. Po co ma być inaszej, jak turystów chyba tu nigdy nie będzie, prawda? Idę na dworzec, który jest obrazem rozpaczy. Jest jednak malutkie okienko informacyjne. Podchodzę, stoję i… nic. W środku dwie osoby. Widzą mnie, ale nic. Babka gada, facet chodzi i się obija. W końcu raczył się zbliżyć. Autobus będzie o 12:50. No, to już coś, ale to dopiero za 40 minut. Rozkładam rzeczy na ławce w zimnym, opisanym wulgaryzmami holu. Chwilę po mnie podchodzi do okienka jakaś starsza pani i wrzeszczy od razu: „Wałbrzych teraz jest?”, „A niedługo będzie?”. Dostaje chyba jakieś odpowiedzi. No, teraz już wiem jak tu się załatwia sprawę informacji. Mam nawet ochotę podejść i krzyknąć na cały głos: „Poznań jest?”, ale tylko zaśmiałem się pod nosem… Czekam i stygnę. Nielubię tego stanu. Jem dwie paczki herbatników, by kaloriami się podgrzać i chodzę po holu. Dzwoni Robert, kolega ze stowarzyszenia, zwany Rybą, który raz po raz podbudowuje mnie sms-ami i podsyła też raporty pogodowe. Tym razem mnie nie pociesza - ma lać raczej cały dzień. Jakoś doczekuję do przyjazdu autobusu. Jadę do Jugowa Górnego, czyli do miejsca, skąd zielony szlak zaczyna się wspinać na Przełęcz Jugowską, do schroniska „Zygmuntówka”. Niż usypia kierowcę, który na którejś z krzyżówek jedzie prosto na Jugów, zamiast tak, jak ma w rozkładzie, czyli przez Ludwikowice Kłodzkie. Kilka osób w autobusie reaguje jednak natychmiast, krzycząc coś w stylu „Heniu, gdzie ty jedziesz?” zanim kierowca na dobre bierze zakręt. Wracamy na dobry tor. Po kilkunastu minutach, jako ostatni pasażer, wysiadam w Jugowie i z miejsca zaczynam szybko drałować do schroniska, bo jest mi zimno. Szybki marsz leczy rany, za minutkę czuję, że krew już krąży, a po dwóch, że trafia nawet już do palców u rąk. Podejście, które oznaczone jest na 45 minut robię w około 25 minut. Po drodze wyprzedzam jakiegoś pana, który wraca ze sklepu z zakupami. Wymieniamy zwyczajowe zdania o nieciekawej pogodzie i dowiaduję się, że podobno w Zakopanem śnieg nawet spadł. Nie dziwię się. Jest chyba tylko kilka stopni, a w Tatrach takie rzeczy potrafią się zdarzyć zawsze. Nawet nie zwalniam, odpowiadając coś na temat grzybów, których nie ma, bo jest za zimno, myśląc o tym tylko, by znaleźć się już w „Zygmuntówce”. Cały czas rzęsiście siąpi i jest mgliście, dość zimno. Pod peleryną już nagrzane, więc nade mną unosi się para. Tuz przed schroniskiem gapi się na mnie spod lasu spore stado… muflonów!!! Dawno ich nie widziałem, a było to też w Górach Sowich, wiele lat temu i była to tylko para. Teraz jest ich z dziesiątka. Nie odbiegają daleko, stoją pod lasem i wszystkie gapią się, gdzie pójdę. Ostatnie, coraz bardziej strome podejście, mijam mały wyciąg narciarski i wybudowany tu gościniec „Bukowa Chata” (Panie, kiedyś tu tego nie było…) i na górce dopadam schroniska. Pod okapem stoją trzy długorogie kozy. Usadowiły się na stosikach opałowego drewna i przeżuwają, co zjadły. Gapią się bezpłciowo i bez emocji na mnie i na dwóch innych panów robiących im zdjęcia. Znalazły sobie tę wąską przestrzeń, gdzie nie pada i nie wieje i mają wszystko w nosie.
Fot: Zamknięty na kłódkę dworzec PKP to też element ogólnie "pozytywnego" wizerunku Nowej Rudy (ta miejscowość to dla mnie największa turystyczna frustracja na całej trasie SpK); Kozy pod okapem "Zygmuntówki".
W schronisku niewiele osób. Gospodarze, chyba ich pomocnik i trzech chłopaków przy jednym stoliku. Szybko zrzucam z siebie co mokre i zimne, oprócz butów, które mi się już zagrzały i zamawiam „dopalacze”, czyli: flaki, pierogi i herbatę. Mam zamiar tu posiedzieć dobrą godzinkę, a nuż pogoda się poprawi, a ja mam zapas czasu. Stąd mam w sumie niecałe 7km do celu. Potrawy są pyszne, gospodarze serdeczni. W związku z tym, że jem u nich, nie kasują już za wrzątki, którymi robię sobie ostatnią rozpuszczalną kawę zabraną z domu, a potem herbatę. Gospodarz jest sympatyczny, bezpośredni. Gdy nakłada pierogi, mówi do żony o mnie „daj jemu najpierw”… Sąsiedzi z drugiego stolika pytają o grzańca. Odpowiada, że musi „jej” zapytać , bo „ona ma klucz od tego” i dodaje „sami wiecie czemu”. „Raz otworzyłem tam okienko i przez okno tam jakiś czas wchodziłem, gdy spała” – dodaje. Miejsce jest bardzo sympatyczne. Kiedyś, podczas studiów byliśmy tu w osiem osób. Wysyłam sms-a do Piotrka, który był tu ze mną. Piszę: „Pozdrawiam z Zygmuntówki, minęło tyle lat, a ja tu znowu z mokrymi nogami”. Tak, to były czasy improwizowanych butów typu Relax itp., a na stopy i skarpetki nakładaliśmy sobie reklamówki, by mieć suche stopy… Udawałem tu kiedyś trupa, gdy takie buty puściły granatową farbę i przyczyniły się do sinego koloru stóp. Wesoło tu było… Chętnie zostałbym tu już na nocleg, ale muszę dostać się do „Orła”, ponieważ stamtąd jestem w stanie osiągnąć to, co założyłem w następnym etapie. W końcu podejmuję tą decyzję. Akurat Ryba podsyła sms, że ok. 17-ej na Wielkiej Sowie będzie już tylko mżawka. Mało mnie to pociesza, bo do 17-ej będę szedł w deszczu… Wychodzę i ruszam z kopyta.
Fot: Mglisto-deszczowy szlak na Wielką Sowę; Drogą zaczynają płynąć pokaźne strumyki.
Pod peleryną zakładam jeszcze jedną kurtkę, tak więc mam 4 warstwy, co sprawdza się w tych warunkach, bo jest tylko kilka stopni i wali zimny deszcz. Wali to mało powiedziane. To jest ściana wody. Właściwie już po 10 minutach w butach już po prostu radośnie chlupie, a nogawki od spodni są też nasączone jak trzeba. Idę w stronę mglistego wierzchołka Koziej Równi. Deszcz zniósł tony wody. Droga, która idę to rzeka. A jestem na grani, czyli ta woda nie spływa skąd inąd – ona „rodzi się” tutaj! Aż strach pomyśleć jak drżą okoliczne wioski. Jak sobie tak wyobrazić, że to co widzę to tylko jedna z tysiąca takich rzeczek, a woda spada na całą górę, nie tylko na wierzchołek, to dopiero wtedy można zrozumieć skąd biorą się powodzie. Na początku idę z kamienia na kamień, ale jeszcze po drodze. Potem już idę lasem, w jagodzinach i gałęziach, bo rzeka zajmuje całą drogę.
Fot: Rzeka po deszczu jest niewyobrażalna; Stary słupek graniczny.
Na Kozim Siodle (przełęcz oddzielająca Kozią Równię od Wielkiej Sowy), łączą się dwie rzeki spływające z dwóch stron. Potęga wody. Strach, co to może wywołać niżej… Raz idę pod górę, raz w dół – a ku ścisłości z prądem i pod prąd. Nie wiem czemu, ale nucę sobie „Żeglujże żeglarzu”. Teoretycznie, w takiej chwili, gdyby jakiś pstrąg popłynął pod prąd jakiejś tutejszej rzeczki, mógłby wpłynąć na szczyt Wielkiej Sowy. Woda porywa nawet całkiem spore kamienie. Schodzę znów w krzaczki, ale w wielu miejscach też stoi woda i zaczyna mi już być wszystko jedno. W sumie, myślę, że to jest komfortowa sytuacja – nie muszę myśleć o zamoczeniu butów czy nogawek – już są mokre. Więc czym się tu przejmować? W końcu teren się wyrównuje, a nawet lekko opada, co jest znakiem, że wszedłem na równinę koło szczytu Wielkiej Sowy. Jest zachmurzenie, nie widać więcej niż kilka świerków naprzód. To rewelacyjny efekt tutaj, ponieważ na szczycie stoi wielka kamienna wieża i w takich sytuacjach pojawia się ona w ostatniej chwili, nieomal znikąd. Najpierw, między drzewami, dostrzegam symboliczną drewnianą bramę, wprowadzającą na szczyt. Wieża stoi tuż obok, ale nadal jej nie widać. Dopiero tuż przed bramą dostrzegam jej kształt wysoko nade mną. To lubię…
Fot: Gmina Pieszyce Wita! Oto wieża na Wielkiej Sowie (G. Sowie), co chwilkę pojawia się i znika w chmurze.
W ogóle to miejsce jest dla mnie magiczne. Tyle razy już tu byłem i w tak różnych warunkach, ale wiele razy właśnie wieża ukazywała się mi w ostatniej chwili. Najciekawsze były wejścia zimowe, gdy cała wieża pokryta była kryształami lodu i śniegu… Dość wspomnień, przyjdzie na nie czas… Trudno zrobić fotkę, ciągle kropi i na dodatek wieje. Prognoza Ryby się sprawdza, Jest 17-ta i deszcz prawie ustaje. W końcu udaje mi się cyknąć kilka ujęć, za każdym razem wycierając aparat chusteczką.
Fot: Kilka dodatkowych ujęć ze szczytu Wielkiej Sowy.
Zbieram się stąd, bo zimno. Poniżej wierzchołka znów wzbierają potoki na drodze. Zachodzę do schroniska „Sowa”, reaktywowanego przed kilkunastu laty. Nie ma nikogo. Pani otwiera mi drzwi i zaprasza do baru, gdzie przy filiżance czekolady i wafelkach rozmawiamy o schronisku, weselach tu organizowanych, wjazdach samochodem i wielu innych rzeczach. Towarzyszy nam Jaś, 4-latek, syn szefowej, cały czas wtrącając się do rozmowy. Na słowo „szkoła” (dziś ostatni dzień wakacji), od razu mówi „ja jeszcze nie idę!”… Pożegnawszy się, wychodzę po raz ostatni na chłód. Nie pada. Może już się wreszcie wypadało? Za 10 minut jestem w „Orle”, co jest bardzo krzepiące. Mogę się rozpakować, spróbować podsuszyć buty mikrofibrą, papierem toaletowym, ręką i czymkolwiek i wziąć prysznic. Potem wizyta w „Piwnicy pod Orłem”, gdzie wieńczę ten niełatwy dzień plackami ziemniaczanymi z dobrym gulaszem mięsnym (pycha), a potem grzańcem, poprawiającym krążenie. Po 22-ej Piwnica jest zamykana, więc kończę pisać relację i idę do pokoju.
Fot: Schronisko "Orzeł" w Rzeczce. Mój pokój i graty...
Wiatr duje na zewnątrz jakieś mroczne kompozycje, a pokój nie jest jeszcze nagrzany. Dobrze, że mam tu do dyspozycji jakieś zapasowe koce, na pewno nie zginę w moim super śpiworku. Zaraz się kładę, jeszcze tylko może raz wycisnę buty. Dobrej nocy!
Powyższy odcinek dedykuję Wydziałowi Promocji Nowej Rudy, jeśli taki istnieje oraz lakalnemu oddziałowi PTTK, jeśli istnieje.
Strategia ustalona. Będzie padało – śpię i podjeżdżam. Nie będzie padało – ruszam z kopyta wcześnie. Wyszło to pierwsze. Dwa razy budziłem się i słyszałem potężny szum wody na zewnątrz. W końcu wstałem i tak, bo ile można leżeć, wszak to już po siódmej (przyzwyczaiłem się do wczesnego wstawania i to bardzo). Ósma piętnaście opuszczam schronisko. Żywej duszy. Jadalnia wciąż zamknięta. Ale to nic, umówiłem się, że zostawię klucz w zamku.
Fot: Schronisko "Jagodna" nad ranem...
Peleryna idzie w ruch od razu, bo nadal siąpi i jest bardzo wilgotno. Buty znów wyschły – pod tym względem są kochane i sporo ze mną wytrzymują. Pokręciłem się po przełęczy, popatrzyłem na niebo – wszędzie szaro. Lepiej nie będzie, gorzej może też, więc idę. Etap jest mi dobrze znany, jakkolwiek przeszliśmy go rodzinnie dwa lata temu, ale w przeciwnym kierunku i nie dokładnie tak samo. Najpierw stromą łączką w dół. Tę łączkę przebiegł 2 lata temu Wojtek pod górę, gdy dowiedział się, że to ostatnia prosta – a był nieźle zmęczony, przyszliśmy wtedy z Dusznik. Co robi z człowiekiem wiadomość o bliskości dachu nad głową (i bufetu)! Tym razem łączka jest ładnie wykoszona, więc nie łapię za dużo wody na buty. Drogi leśne są też bardzo wygodne, a nieliczne kałuże i bagienka znośne. W końcu pada i pada, gdzieś ta woda musi się zgromadzić. Idzie jesień, bo na drobnej trawce wzdłuż drogi rozsiadły się już rydze. Aż ślinka leci… Pojawiają się też cudne borowiki i mnóstwo kurek. Natura grzybiarza powoduje, że cały czas patrzę na boki, a co piękniejsze okazy fotografuję.
Fot: Przecudne rydze rosną wręcz na drodze (na "drydze", by było do rymu); No i te malutkie prawdziweczki...
Wysyłam sms-y. Moja mama od razu oddzwania i mówi, że ona "chce tu", na te grzyby, koniecznie! Niektóre okazy są niesamowite – wielkie i ciągle młode owocniki. Cudo. Jeden z odcinków – jak i dwa lata temu (długa ciasna prosta po dwóch lub trzech zdecydowanych zakrętach szlaku) – jest strasznie bagnista. W kałużach rośnie już roślinność wodna. Na dodatek szlak na tym odcinku jest też ścieżką konną, więc jest rozryty maksymalnie. Do tego kilka śladów motorów świadczy o tym, że jest to chyba też droga dla motoekstremistów. Trudno zatem oczekiwać, że będzie się dało tu przejść. Włażę w świerki i idę lasem, równolegle do drogi, obserwując kolejne grzybowe miejsca – raj dla grzybiarzy po prostu. Po kolejnej krzyżówce, gdy zaczynam iść główną drogą, grzyby rosną w rowach po obu stronach – ponownie i rydze, i prawdziwki, i kurki… Może mi się to śni?
Fot: Rozjeżdżona (motorami i końmi) ścieżka, będąca fragmentem szlaku; Borowiki jak smoki rosną tu i tam...
W końcu dochodzę do Rozdroża na Uboczu, co oznacza, że stąd będzie asfalt, niestety. Czerwony szlak, którym pójdę do Zieleńca prowadzi calutki czas asfaltem, a czasu na niebieski, który obchodzi sporą połać lasu i torfowisk dość szerokim łukiem, nie mam. Do Lasówki schodzę bardzo szybko, mimo że oprócz mżawki strasznie duje wiatr. Peleryna nadyma mi się jak wielki żagiel, ale nie jest źle. W Lasówce nowy asfalt, więc idzie się o niebo lepiej niż 2 lata temu. Pomimo to, mam nadzieję, że to będzie właśnie odcinek, który podjadę. Cóż z tego. Pierwszy autobus był tu po 6-ej rano, a następny będzie po 14-ej. Samochodów zaś na lekarstwo, a te co jadą, nie zatrzymują się. Przedreptałem zatem całą Lasówkę, a wieś to długa. Sporo tu ciekawych gospodarstw agroturystycznych, które chyba z przedrostkiem „agro” nie mają już za wiele do czynienia, raczej są wyspecjalizowanymi pensjonatami, ale kilka z nich wygląda naprawdę bardzo ładnie – dobra baza na wyskoki w te grzybowe lasy. Dopiero za Lasówką zatrzymuje się stara skoda. Zabiera mnie chyba ktoś z leśnictwa, może pracownik leśny, który mówi, że jedzie pracować do rezerwatu. Podwozi mnie jakieś 2-3km, do krzyżówki przed Zieleńcem. Zawsze to coś. Życzymy sobie miłego dnia bez deszczu i piłuję (on pewnie też w tym rezerwacie) pod górkę, dalej szosą, do Zieleńca. Pusto i cicho. Jak na okolice Zieleńca to rzecz niesamowita. Ruchu letniego jak na lekarstwo. Zieleniec ewidentnie czeka na narciarzy. Smutno, nieruchomo stoją wszystkie wyciągi, zamknięte sklepy i wypożyczalnie, a także większość knajp. Niezawodnie działa schronisko „Orlica”, do którego wpadam na pół godzinki, na śniadanie. Jajecznica to najlepsza opcja z rana, jest po 11-ej. Najlepszy czas na śniadanie dla mnie, gdy idę. Rano nie chce mi się jeść, no, może czasem jakaś bardzo mała przegryzka, np. herbatnik, sezamki itp. Prawdziwy głód rodzi się koło południa. Wtedy czas na odwiedziny w jakiejś jadłodajni, lub na śniadanie z plecaka – zawsze tam coś jest w zapasie. Jajecznica dobra. Gorzej z chlebem ze smalcem. Smalec jakiś nie za smaczny, jałowy, zwykły. Zgarniam go na talerzyk i jem sam chleb. Tak, teraz lepiej. Pieczątki i ruszam dalej. Na końcu Zieleńca łapię szlak zielony, który po kilkuset metrach skręca w lewo, pod górę, do lasu.
Fot: Schronisko "Orlica" w Zieleńcu; Droga z Zieleńca ku szczytowi Orlicy (G. Orlickie).
To stara droga, prowadząca w stronę granicy, która przebiega tuż koło Zieleńca, po wierzchołkach pasma Gór Orlickich. Ich szczyt, Orlica, jest moim dzisiejszym pierwszym celem. Wchodzi się nań bardzo łatwo, najpierw wspomnianą drogą biegnącą skośnie, to znaczy wznoszącą się powoli. Potem, gdy droga osiąga swoje apogeum wysokości, szlak skręca pod kątem prostym w lewo, na grań, ale dochodząc do okolic wierzchołka ucieka w prawo w dół. Znam już ten zwód, przerabialiśmy to poprzednim razem. Zamiast w prawo idę odrobinę w lewo, razem z wznoszącą się ścieżką, po czym należy przebić się przez młode świerki, w prawo, ku odczuwalnej wyższej części wzniesienia. Za kilkoma świerkami pojawia się granica, a za nią kopuła szczytowa. Spokojnie, jesteśmy w Schengen, przekraczać można, hehehehe. Metodą „raz w lewo, raz w prawo” łatwo odnaleźć można spory głaz, na którym nabity jest znak geodezyjny i namalowany znak szlaku czeskiego w miejscu szczytu. Uśmiecham się pod nosem – fajnie jest trafiać w miejsca, gdzie już byłem i mam z nimi miłe wspomnienia. Nawet na moment wychodzi słońce, a deszcz już dawno ustał. Kilka fotografii na szczycie i niestety – dalej trzeba iść.
Fot: Na Orlicy. Jedyne oznaczenie szczytu to te małe znaczki na głazie.
Wracam na „naszą” stronę i wzdłuż granicy, zielonym szlakiem schodzę z powrotem do szosy. W międzyczasie dzwoni do mnie Przemek, wspominany w relacji kolega z pracy. Okazuje się, że dziś jedzie tędy w delegację z Iwoną, też koleżanką z pracy. Wiedziałem o tym wyjeździe, ale nie miałem pojęcia ani o porze tego przejazdu, ani o kierunku jaki wybiorą. Okazuje się, że „lecą” akurat na przejście graniczne w Kudowie/Nachodzie i mają do Kudowy 100km. Gdy schodzę mają już 70, a gdy dzwonię z połowy asfaltu – 50km do Kudowy. Wygląda na to, że nasze szlaki przetną się w tym samym czasie, więc umawiamy się na Przełęczy Polskie Wrota, gdzie moja asfaltówka, gubiąc wcześniej szlak do Dusznik, łączy się z główną „ósemką”, czyli szosą Wrocław – Kudowa Słone. Przyspieszam zatem na asfalcie, dzięki czemu zarabiam czas, jak i mam pewność, że zgramy się na tej przełęczy. Istotnie, kilka minut po moim zejściu na przystanek PKS „Zielone Ludowe” na samej przełęczy, nadjeżdża firmowa skoda.
Fot: Duszniki Zdrój widziane z szosy biegnącej z Zieleńca na Przełęcz Polskie Wrota; Zielone Ludowe i... zadowolone.
Dziwne i fajne jest się tak spotkać, w szczególności gdy nie było to w ogóle planowane. Widząc samochód służbowy żartuję pytając co to jest i czy to jest bezpieczne. Odzwyczaiłem się od kilku rzeczy… Przez chwilkę mam też myśli o tym, że niedługo do tego wszystkiego trzeba będzie wrócić. Na razie cieszę się ze spotkania i w jego wyniku zmieniam nieco plan. Zabieram się z Iwoną i Przemkiem do Kudowy, gdzie wszyscy planujemy coś zjeść. Pora jak najbardziej obiadowa, dochodzi 14-ta. Wstępujemy do mojej ulubionej restauracji „Zdrojowej”, gdzie zjadam to, co smakowało mi najbardziej, gdy byliśmy tu kiedyś zimą (jest ten sam kelner, a od niego dowiaduje się, że kucharz też się nie zmienił, toteż biorę w ciemno). To cielęcina w serowym sosie, pycha. Może trochę za słona, ale to pewnie wpływ sera. Na deser czeskie ciasto – Medovnik. Ale o kulinariach napiszę więcej w naszej zakładce o smakach, jak wrócę – oj, będzie o czym pisać. Odwiedzam jeszcze bankomat. Żegnamy się w Karłowie, skąd mam stanowczo bliżej do mojej dalszej trasy, a Iwona i Przemek jadą dalej, do Austrii. Żartowałem nawet, że teraz Iwona weźmie na dwa dni mój plecak i pójdzie w góry, a ja pojadę do Wiednia, ale w gruncie rzeczy chyba bym się jednak nie zamienił. Dzięki za towarzystwo, podwiezienie i wspólny obiad!!!
Fot: Polskie Wrota. Nadjeżdżają Przemek z iwoną; Karłów - pamiątkowe zdjęcie przed dalszą drogą.
Teraz spokojne podejście na Szczeliniec. Chmury znów stalowe, trochę mży, ale schody prowadzące na piętro schroniska „Na Szczelińcu” pokonuję dość szybko i jeszcze bez peleryny. Po wizycie w schronisku (kola, Grzesiek na drogę), ruszam na ścieżkę po Szczelińcu (bilet 5zł.).
Fot: Skałki na Szczelińcu w drodze do schroniska. Ewidentna głowa, która mi się kojarzy z niemieckim żołnierzem, ale to może po prostu włosy, a nie hełm?
Fot: Schronisko na Szczelińcu.
Pani w okienku kasy jest nieugięta i informuję mnie, że kierunek zwiedzania jest jeden i kończy się on zejściem innymi schodami na dół. Wiem o tym doskonale, ale nie pasuje mi to zupełnie, ponieważ mam zamiar złapać żółty szlak i dalej, spod szczytu, kontynuować nim drogę w kierunku Radkowa. Na początku rozmowa idzie ciężko, ale gdy mówię, że idę z Bieszczadów, że dziś już od rana i że zależy mi na wykorzystaniu każdej godziny, pani mięknie i pozwala mi wejść tylko na szczyt i wrócić pod schronisko. Myślę, że wielkiej kolizji w ruchu nie spowodowałem, ponieważ oprócz mnie, na szczycie były tylko 2 inne osoby. Trafiam tam po kilku zakrętach wśród fantastycznych skał. Uwielbiam to miejsce i żałuję, że tym razem nie mogę napawać się obrazami stworzonymi przez naturę ciut dłużej. Z drugiej strony jestem tu już kolejny raz, więc nie cierpię aż tak bardzo. Szczyt osiągam około godziny 17-ej. Wykorzystuję napotkaną parę do zrobienia kilku fotografii.
Fot: Fotel Pradziada, czyli najwyższy punkt Szczelinca (G. Stołowe). Zaczyna mżyć, stąd nietęga mina...
Fot: Fotel Pradziada widziany od tyłu, czyli można rzec "od oparcia"; Wspinacze wybierają najkrótszą drogę na dół, ja - niestety - muszę iść naokoło.
Schodząc z powrotem koło kasy, dziękuję i kłaniam się w pas – schodzenie naokoło naprawdę nie było mi na rękę. Żółty szlak jest mi prawie nieznany. Schodzę nim najpierw do Pasterki, pobliskiej wsi ulokowanej tuż pod masywem Szczelińca. Nie planowałem tego, ale zaoszczędziwszy czas na podjazdach mogłem sobie jeszcze na to pozwolić. Idę głównie po to, by wstąpić do schroniska „Pasterka”, jak to się mówi „zaktualizować dane”. Okazuje się, że dzierżawcy się zmienili 2 lata temu. Dom pomalowany jest na zielono, co wygląda naprawdę nieźle. Może trochę brak mi tego białego, dawnego wyglądu, jak dawniej, ale w sumie – teraz jest też ładnie. Tutaj tylko herbata i fanta (uzupełnienie płynów) i pora ruszyć w ostatnią drogę tego dnia, do Radkowa.
Fot: Szlak żółty ze Szczelinca do Pasterki; Schronisko "Pasterka" w... Pasterce.
Szlak najpierw niewinnie idzie otwartymi polami, potem skręca do lasu, gdzie zaczynają się zejścia. Cóż tu powiedzieć w kilku zdaniach. To jest dla mnie prawdziwy urok Gór Stołowych – te zapomniane ścieżki u stóp wielkich formacji skalnych, ukrytych tu i ówdzie pod świerkami. Kiedyś to wszystko było widoczne z daleka i wszędzie były punkty widokowe, ale to było 100 i więcej lat temu, gdy budowano z mozołem wspaniałe kamienne ścieżki. Nadal są one podstawą szlaków, czasem zaś zaginęły już pod konarami drzew. Szlak jest boski, przebiega zarośniętymi uroczyskami. Podziwiam wielkie skały porośnięte mchami i paprociami. Dziko.
Fot: Kolejna skalna twarz wygląda z zarośli; Jeden z małych wodospadów na strumieniu będącym początkiem rzeczki Pośny. Wzdłuż strumienia prowadzi żółty szlak do Radkowa.
Po kilku zejściach szlak dobiega do niebieskiego – bardziej popularnej drogi do Radkowa, ale po chwili znów odbiega w bok, wchodząc w wąwóz, którym spada z gór rzeczka Pośna. Nie wiem jak to opisać. Powiem tak: jeśli ktoś z Was jest fanem dolinek ze strumieniami, choćby Wąwozu Homole w Pieninach, to jak przejdzie ten odcinek (w tym mały wodospad na strumieniu), może dojść do wniosku, że oto odnalazł swoje nowe ulubione miejsce w górach. To jest nie do opisania. Pomimo, że już się ściemnia, staję robić jeszcze kilka zdjęć. Piękny, zapomniany nieco szlak (widać to po obłamanych konarach, zarastającej ścieżce, pozostałościach kamiennych stopni). No i oczywiście nikogo, co mnie nie dziwi, bo nawet pod Szczelińcem było dziś tylko kilka osób (poniedziałek, koniec wakacji, kiepska aura). Żałuję, że odcinek ten przebiegłem prawie tuż przed zmrokiem, ale wiem, że warto będzie tu kiedyś wrócić i potraktować ten szlak iście spacerowo, by nasycić się jego widokami. Polecam szczerze. Do Radkowa sprowadzają mnie potem drogi asfaltowe. Na końcu idę długim chodnikiem, wzdłuż którego rosną gęsto stare lipy. Piękna aleja. W jej wnętrzu już bardzo ciemno. Ale i ciemno robi się w ogóle. Na rynku jestem o zmroku.
Fot: Szlakiem rzeki Pośny.
Fot: Ostatnie tabliczki - już na rynku w Radkowie; Odbieram ostatnią paczkę map.
Bez problemu namierzam gospodę „Graniczną” i upajam się luksusami tego iście królewskiego przybytku. Prysznic, małe pranie bieżące, telefony do rodziny, a potem zejście na dół, do baru, gdzie przy herbacie i piwie udaje mi się nareszcie wysłać 4 zaległe relacje i zacząć pisać bieżącą. Kończę ją już w pokoju, ponieważ bar zamykany jest o 23-ej. Przychodzi jeszcze sms od Przemka z pozdrowieniami z Wiednia, dzwoni też Magda, więc opowiadam jej cały dzień. Teraz siedzę na królewskim, podwójnym łożu. Będę mógł spać z szeroko rozcapierzonymi kończynami. Pozdrawiam, jak nie będę pisać kilka dni, to tylko znaczy, że jest problem z siecią. Poza tym, za 6 dni już koniec... Ech… No, ale na razie jutro marsz przez doliny w Góry Sowie. Góry pełne sentymentów i wspomnień…
Słuchajcie, to był nieziemski dzień. Rano budzik i tradycyjnie rzut oka za okno. Chyba nie pada, ale jest ciemno. Bielice leżą wciśnięte między góry i światło dociera tu później. Krótka budzikowa drzemka i znów patrzę. Najwyraźniej niebo jest zachmurzone, ale nie pada. A więc po kolei: Ćwiczenie poranne nr 1: oklejanie stóp, skarpetki. Ćw. 2: zmusić się do powstania, mycie zębów. No i nr 3: pakowanie wszystkiego. A jest co zbierać, bo porozwieszałem niektóre rzeczy prane w Bardzie i znów spałem jak w jakiejś szafie z ciuchami. Buty wyschły elegancko przy kominku w Sali, na dole. To ostatnia rzecz jaką zabieram, schodząc wcześniej na dół z pokoiku na piętrze. Odryglowuję zablokowane kłodą drzwi (sprytne!) i ruszam, jest 6:30. Na początek w górę Bielic, jak wczoraj na Kowadło, ale koło leśnictwa nadal prosto w las. I tak dość długo drogą (odprowadzają mnie trzy szare pliszki podfruwające i biegnące przede mną dla zabawy), ale potem skręcam w prawo na stok, którym wspinam się aż do granicy państwa. Nie jest trudno, trzeba się tylko rozkręcić.
Fot: Graniczna ścieżka w stronę Rudawca i szczyt Rudawca (G. Bialskie).
Górna partia oferuje spore wrażenia estetyczne, gdy przekracza się polanki i dzikie ostoje na terenie rezerwatu stworzonego w miejscu, gdzie (jak w całym Masywie Śnieżnika) rozpościerały się kiedyś dobra hrabiny Orańskiej, tak zwanej od jej holenderskiego pochodzenia. W tej części lasu można odnaleźć nasadzenia starych drzew z tamtych czasów, fragmenty dróg i – wydaje się – nawet fundamentów zabudowań. Jedynymi mieszkańcami tych kniei dzisiaj są zwierzęta. Tuż przed granią płosze z krzewów jelenia, a chwilkę dalej spokojnym krokiem przebiega mi ścieżkę 5 łań. Piękny to widok. Przystają trochę dalej, patrzą uważnie i spokojnie oddalają się w gęstwinę. Na granicy jestem o 8-ej, skręcam w prawo i po ośmiu minutach staję na płaskim wierzchołku Rudawca (Góry Bialskie). Robię tu kilka fotek dokumentacyjnych, ale zaraz żegnam się ładnie ze szczytem i biegnę dalej, bo pod chmurami dziś zimno, no i nadal niewiadomo – popada czy nie?
Fot: Na szczycie (bardzo płaskim) Rudawca; W lesie sporo podgrzybków...
Ścieżki jagodowo trawiaste są urocze i wygodne do chodzenia. Mają tylko jeden mankament przy takiej pogodzie i porze dnia – na każdym ździebełku jest po kilka kropli wody i chcąc nie chcąc krople te strząsane są na nogawki spodni i buty. Jak się łatwo domyśleć po jakimś czasie znów czuję wilgoć w papciach, ale dziś jest ona symboliczna. Słońce tu i ówdzie chce się przebić przez chmury, czasem ładnie oświetla szlak, ale są to tylko chwile (ale w życiu "ważne są tylko chwile”, prawda?). Z Rudawca schodzi się bardzo długo i po spokojnym stoku. Ścieżka wije się w różne strony, oferuje trochę błota i kałuż, ale nie jest źle.
Fot: Jestem sobie mały miś... I idę za jeleniem...
Schodzę na Przełęcz, którą przecina szosa. Kiedyś było tu przejście graniczne, stoi ładny pawilon. Dwa lata temu, gdy z Magdą i Wojtkiem obchodziliśmy Kotlinę w przeciwnym kierunku pawilon ten był zamknięty na 4 spusty, a teraz – okazuje się, że jest tu czeskie schronisko, można zjeść palacinky (naleśniki) s marmoladou i nie tylko. Nie zatrzymuję się, ponieważ chciałbym dojść do Śnieżnika w dobrym czasie, co będzie determinowało decyzje o dalszym ciągu dnia.
Fot: Smaczne czeskie menu kusi.
Ruszam więc znów troszkę do góry, na niewielki kopiec, ale na początku ostro pod górkę. Na górze trwają prace czeskich leśników – zrywka. Droga zatem jest zniszczona, tak jak w każdym innym miejscu podczas takich prac, ale na szczęście ten odcinek jest krótki. Na całej trasie obserwuję grzyby. Chyba nikt tu ich nie zbiera. Mijane stoki to domy spokojnej starości wielu podgrzybków. Zajączki dorastają wielkości bawarskiego schabowego. Grzyby rosną na potęgę. Robię im sporo fotografii.
Fot: Obgryziony nieco prawdziwek i "kozie bródki" przypominające małe ogniska...
Kolejna niewielka przełęcz jest już nieodwołalnie znakiem, że czas zacząć podejście na Śnieżnik, toteż piłuję niemiłosiernie, sapiąc jak parowóz. Znów las zamienia się w Jagodziny, tym razem w chmurze. Im bliżej szczytu tym więcej wieje i jest potwornie zimno. Zakładam po raz pierwszy oprócz windstopera także kurtkę.
Fot: Jagodzinowe i wrzosowe trakty przed szczytem Śnieżnika.
Szczyt wyłania się nagle (12:25), prawie na wprost. To zauważalne z dala miejsce jest de facto kopcem po rozwalonej (wysadzonej ze względu na stan techniczny) wielkiej wieży widokowej. Prawdziwy szczyt zaznaczony jest słupkiem na samej krzyżówce szlaków – polskiego i czeskiego. W tym lodowatym środowisku (jest około 2 stopnie C), na dodatek z ograniczoną widocznością, po kilku fotkach pędzę niemal w dół, by odsunąć się od tej lodowatej strefy.
Fot: Szczyt Śnieżnika. To jeden z ostatnich wielkich kopców na mojej drodze.
Fot: Góra kamieni na szczycie to pozostałość po kamiennej wieży, wysadzonej w latach 60.
Po około 25 minutach jestem już w schronisku na Śnieżniku. Termometr na zewnątrz pokazuje 8 stopni, a jest tu dużo cieplej niż na szczycie.
Fot: Pod schroniskiem na Śnieżniku. Termometr pokazuje 8 stopni C.
Pan Jacek Fastnacht (syn wieloletniego gospodarza, Zbigniewa, którego imieniem nazwano schronisko) obsługuje z cierpliwością wszystkich gości i daje dyspozycje do kuchni. Moja brzmi: żur z jajem i herbata. Siadam w drugiej sali, bo w głównej jest pełno. Żur jest pycha, podobnie jak i szarlotka, na którą kuszę się na odchodnym. Prawdziwie śnieżna, bo z górą bitej śmietany na górze i podawana ciepła, co wpływa na moje rozpływanie się. Niestety, droga wzywa.
Fot: Jadalnia schroniskowa tętni życiem. Przychodzi tu sporo osób, głównie z Międzygórza. Na taką szarlotkę warto!
Pieczątki, fotki hajda! Schodzę dla urozmaicenia szlakiem, którym nie schodziłem nigdy – niebieskim - oczywiście do Międzygórza. Kilka minut pada grad. Droga jest monotonna, równa, przygotowana dla rowerzystów (szlak, minęło mnie kilka osób na rowerach, zjeżdżających). Znów umilają mi drogę grzyby, rosnące na stromej skarpie, po prawej mojej stronie. Nikt tam nie włazi, bo jest trudno, więc znalazły tam sobie świetne miejsce. Jest sporo kurek. Na ostatni kawałek przeskakuję z niebieskiego na zielony, by wejść do Międzygórza przez tzw. Górę Parkową, znów od innej strony niż zawsze. Miejscowość pięknieje. Sporo odrestaurowanych domów i kawiarenek. To dobrze, bo miejsce ma swój klimat, a co ważne – nadal jest małe i ciche, mimo wielu domów wczasowych. Pewnie inaczej jest w piątkowy czy sobotni wieczór, ale teraz (schodzę przed 15:30, niedziela) panuje tu niesamowita cisza, choć osób troszkę się krząta tu i tam. W sklepie robię zakupy (chleb, pasztet, banany i takie tam…). Dowiaduję się, że ostatni niedzielny autobus będzie tu dopiero za 2 godziny. Sprawdzam to na rozkładzie, na przystanku w okolicy wodospadu Wilczki, niestety, Pani ze sklepu się nie myliła. Panie ze sklepów rzadko się mylą. Nie ma takiej opcji, bym czekał, więc zjadłszy banana idę wzdłuż szosy, machając czasem na samochody. Podwozi mnie asfaltem do Wilkanowa sympatyczny chłopak z Międzygórza, na co dzień uczący się i pracujący we Wrocławiu (strażak). Jedzie do swej dziewczyny właśnie tymi dróżkami, które mnie interesują. W ten sposób oszczędzam sobie 7 km chodzenia po asfalcie. Z Wilkanowa muszę jednak podejść szosą, szlak skręca za starym zrujnowanym acz wielkim dworem. Po około 0,5h przecinam główną szosę Kotliny (północ-południe) i dalej idę polnymi drogami. Jest cudnie.
Fot: Śnieżnik, już daleko z tyłu...
Fot: Na horyzoncie zaś Jagodna - kolejny cel dnia. Czeka mnie wytyczenie własnego szlaku na tę górę.
Słońce już przypieka, choć niebo straszy swą ciemną kolorystyką. Szlak jest czasem oznaczony pomalowanymi listewkami wbitymi w obrzeża tutejszych łąk. Idzie zgodnie z tym, co mam na mapie, więc bez przeszkód docieram do Długopola Zdroju, gdzie szlak wchodzi do miasteczka wierzchem wlotu tunelu kolejowego (stromizna na zejściu!). Idąc przez Długopole rozmawiam z Magdą (wrócili wczoraj znad morza), a potem wstępuje do małego sklepiku, gdzie uzupełniam zasoby batonowe, piję toksyczną różową oranżadę i kupuję kiełbasę zbójecką (pycha, nie wytrwała do pierwszego wzniesienia). Teraz szlak obchodzi jeden z pawilonów uzdrowiskowych i wkracza w chaszcze. To skrót do Ponikwy – sąsiedniej wioski. Zajmuje mi on jakieś 40 minut, a potem jeszcze przejście przez Ponikwę, szukając właściwej drogi wyjścia. Zostawiam tu szlak, ponieważ prowadzi on bezpośrednio na Przełęcz Spaloną, do schroniska, a ja muszę jeszcze wejść na Jagodną (G. Bystrzyckie). Odbijam od szlaku w lewo i na w pół zarośniętą polną drogą podchodzę lekko już sflaczały pod opadający z Jagodnej las. Teraz chwila odpoczynku. Ledwo zdjąłem plecak, zobaczyłem, że obok rosną 3 młodziutkie kanie. Oj, schrupałby człek podsmażone na masełku, a tu ani patelni, ani masełka, a co najgorsze – schroniska, które jeszcze daleko (dla pewności przed Ponikwą potwierdziłem telefonicznie, że przyjdę, tylko późno).
Fot: Listewka ze znakiem szlaku na polach pomiędzy Wilkanowem i Długopolem Zdrój; Kanie u stóp Jagodnej.
Obok mnie, w trawie, harcują dwie polne myszy, nie wiele sobie ze mnie robiąc. Nie, to nie efekt zmęczenia, naprawdę tam były - i to nie białe. Namierzam łącznik biegnący prosto do góry, wyjeżdżony chyba przez amatorów jazdy terenowej, bo drogi to tu chyba nie było. Grunt, że staję na szosie (tzw. Autostrada sudecka) i mogę napawać się stromizną stoku, który dzieli mnie jeszcze od szczytu. Próbuję najbliższej leśnej drogi. Idzie mi się już kiepsko, a droga kluczy, nie zamierzając chyba podejść wyżej. Podejmuję więc najtrudniejszą decyzję, bo popartą ostatkiem sił. Jeśli na szczyt, to na wprost! No i koślawo, przez zarośla, Jagodziny i głazy, powalone suche świerki i ich obcięte gałęzie pnę się po zboczu. Jest niewielki plus. Jak sama nazwa góry wskazuje, jest tu mnóstwo jagód i to jakich? Wielkich jak paznokcie, na dodatek nawet słodkawych, czego nie można było powiedzieć o próbowanych wcześniej w Beskidach. Fragmentami idę jakąś zwierzęcą ścieżką. Po śladach poznaje jelenie. Te to mają zdrowie. Jeśli to jest ich normalna ścieżka, to ja dziękuję – ja ledwo daję radę. Ewidentnie wkradam się do ich królestwa, ale nigdzie nie płoszę zwierza. Po ciężkim przedzieraniu nie mogę wprost uwierzyć: wychodzę dokładnie koło ambony stojącej na jednym z wierzchołków. Chyba nie jest to ten wyższy, ale jest to tutaj co najmniej kontrowersyjne. Niektórzy twierdzą, że wyższa jest właśnie Sasanka, na której stoję, a najwyższy punkt jest w ogóle odrobinę dalej, między drzewami. Druga ambona, z napisem „Sowa” i „Jagodna”, sugerująca lokalizację szczytu w tamtym miejscu jest dosłownie kilkaset metrów w lewo. Jest już zmrok, jest po 19:30, więc nie idę już na oba wierzchołki, tym bardziej, że przed dwoma laty tędy szliśmy i jest to zbędna formalność, gdy trzeba skupić się na dojściu do schroniska.
Fot: Ambona na jednym z wierzchołków (Sasanka); Mój pokój w Schronisku "Jagodna" na Przełęczy Spalona.
Łyk wody, kilka fotek, rzut oka na mapę, sms-y do rodziny (nie wiadomo czy niżej w schronisku będzie zasięg) i biegiem dalej. Bieg o tej porze dnia to już tylko nazwa koślawego podrygiwania, ale zawsze. Po wycinkach mało zostało tu drzew ze znakami i może się zdawać, że szlak już gdzieś został zgubiony, ale spokojnie. Po wielu minutach wędrówki granią pojawia się znak mówiący o skręcie szlaku w lewo. To ważne miejsce, z niego tylko kilka zakrętów do schroniska. Mijam zaparkowany na kolejnym zakręcie samochód. Zapewne jakiś myśliwy gdzieś się zasadza (oby nie na mnie). Po kolejnych kilkuset metrach telefon: dzwoni Pani z gospodarstwa, z okolic Skopca (G. Kaczawskie) i informuje mnie, że w terminie zaklepanym dla mnie będzie miała jakąś ekipę (budowlaną?), której prace się przedłużają, w związku z czym musi mi odmówić. Hmmm, a dopiero co rozmawialiśmy w Bielicach o klientach, którzy odmawiają, a tu – proszę – przeciwny przykład. Podczas gdy kończę tą niespodziewaną rozmowę, z tyłu pojawiają się światła samochodowe. To jedzie ten sam pojazd, który mijałem dopiero co. Zatrzymuje się koło mnie (nie machałem, bo to już może z 600 m do schroniska) i zostaję zaproszony do podrzucenia na miejsce. Kierowcą okazuje się młody leśniczy, który pracuje tu już 10 lat. Strzelby w pokrowcach zostają przesunięte, bym mógł się zmieścić z mym kobylastym plecaczkiem. Leśniczy był na ambonie, skąd w zeszłym roku strzelił byka - znaczy się jelenia, a nie błąd. Z ciekawości pojechał zobaczyć czy i w tym roku tam przychodzą, no i widział dwa (Pozdrowienia dla Marcina – to Twoje tematy). Przyznaje, że ze zwierzyną kłopotu w lesie nie ma, ale jak wszędzie – najwięcej problemów jest z ludźmi. Opowiadam o mojej dzisiejszej drodze, m.in. o ostępach na Jagodnej. Leśniczy kręci głową, bo to teren naprawdę trudny, ale bogaty w jagody, to fakt. Mówi, że pracuje tu już długo, ale tam gdzie dziś byłem ja on jeszcze nie był! Przy okazji wypytuję o szczyt Jagodnej. Leśniczy potwierdza, że najwyższy wierzchołek jest na Sasance, wśród drzew, koło ambony. Wyskakuję przy samym schronisku i od razu idę do przyciemnionego już baru. Gospodarz wiele nie mówi, ale wiem, ze na pewno nie chciało mu się czekać tak długo na jedynego klienta (nikogo poza mną nie ma). Jest 20:15. Wypijam herbatę, robię zakupy na jutro (woda, batony itp.), płacę za pokój i odmeldowuję się na górę. Na deser wejście na drugie piętro, po czym jeszcze zejście pod prysznic na sam dół i z powrotem. Po umyciu wraca jednak zawsze sporo sił i wiary. Próbuję wysłać wszystkie zaległe relacje, ale nic z tego nie wychodzi, więc piszę dzisiejszą, by mieć wszystko przygotowane. To był najdłuższy dzień, zaplanowane było 49, a przeszedłem 42km (7km samochodem; łączna ocena z mapy, co oznacza na pewno więcej). Jutro zamykam Kotlinę, bo przede mną Orlickie i Stołowe… Może spróbuję wreszcie raz puścić relacje z terenu, może z Zieleńca. Zobaczę jak będzie z czasem. No, to tyle. Acha, dziękuję za liczne wsparcia sms-owe i czytanie relacji. Jesteście wielcy.
28.08.2010: Etap XVI: Bardo - Góra Kłodzka - Przełęcz Kłodzka - Kłodzko oraz Nowy Gierałtów - Bielice - Kowadło - Bielice.
Pomimo przestawiani kilkukrotnego budzika, deszcz nie chce przestać lać. Trzeba podjąć tą niekomfortową decyzję: Dziś startuję w deszczu. Sprawdziły się beznadziejne prognozy jakie wieczorem zobaczyłem w TVN, mówiące, że deszcz może popadać tu i z kilka dni. No, cóż. Peleryna na głowę i jazda (7:15). Przy wyjściu spotyka mnie pan (może właściciel), z którym zamieniłem wczoraj kilka słów. Mówi: „A nie mówiłem? Leje!”. Odczuwam jakąś dziwną satysfakcję w jego głosie, gdy mijamy się w drzwiach i to on, a nie ja, jest osobą wchodzącą do budynku. Na początek czeka mnie zdobycie większości wysokości – wspięcie się na Górę Kalwaryjną nad Bardem. Wilgoć szybko wdziera się wszędzie. Nawet się kiepsko oddycha. W prognozie mówili coś o 98% wilgotności powietrza. Ponownie, stacje drogi krzyżowej odpowiadają stanowi, w jakim się znajduję. Na szczęście nie upadam dwukrotnie pod plecakiem. Nie upadam nawet razu, ku ścisłości, ale i tak pewnie wyglądam jak „z krzyża zdjęty”. Dwóch porannych turystów, a może pielgrzymów, skryło się w małym domku tutejszego źródła, bijącego u stóp Kalwarii. Ja się nie zatrzymuję, bo to mógłby być początek odwrotu, a tego nie chcę. Idę zatem w tym bagnie, a deszcz ani na moment nie chce zwolnić. Górska kaplica na szczycie wyłania się z lekkiej mgiełki. Dobrze, od tego miejsca będzie w dół lub po równym.
Fot: Bardo - start w deszczu; Kaplica górska na szczycie Kalwarii wyłania się z mgieł...
Po płynących wodą drogach dochodzę o 9-ej do Przełęczy Łaszczowej, gdzie pojawiły się ładne wiaty dla turystów. Dwa lata temu, gdy szliśmy rodzinnie wokół Kotliny Kłodzkiej, jeszcze chyba tego nie było. Odpoczywam od wilgoci pod daszkiem, ale po zjedzeniu batona czuję, że stojąc od razu marznę, więc zarzucam plecak i pelerynę i ruszam dalej. Wkrótce, mimo ochraniaczy na nogawki i mimo nogawek samych w sobie (dopiero drugi raz podczas SpK idę w długich spodniach) w butach niestety już chlupie. Podejrzewam, że przyczyniły się do tego właśnie ochraniacze, które sprowadzają wodę z nogawki prosto na but. No, trudno. Bardziej mokre już nie będą, więc idzie się już łatwiej – nie unikam już wszystkich mniejszych akwenów, po prostu prę do przodu. Podejście na Ostrą Górę jest faktycznie zauważalne, potem kolejny wierzchołek i znów mokre, zarośnięte buczyną ścieżki. Gdyby było sucho, zapewne powyłamywałbym trochę gałęzi, tak jak to robiłem już podczas SpK w kilku miejscach, ale teraz wszystko jest mokre, więc nie mam ochoty zrzucać sobie dodatkowych kropel na głowę. Wreszcie krzyżówka szlaków. Z prawej dochodzi żółty z Kłodzka. To tam muszę się udać na moment. Nie jest to bowiem główny kierunek mojego marszu, ale niedaleko w tamtą stronę jest szczyt Góry Kłodzkiej (szczyt G. Bardzkich) . Tabliczka informuje o 15 minutach, ale jest to nieporozumienie – szczyt jest dosłownie o 3 minuty od krzyżówki (dla starszych 5 minut). Sesja foto na szczycie dziś nieco mokra (ok. 10-ej).
Fot: Szczyt Kłodzkiej Góry (G. Bardzkie) to mała płasienka między świerkami. Przy szlaku dodatkowo oznaczony na pniu drzewa.
Chociaż są nadzieje na przebłyski słońca, ponieważ niebo jest b. jasne (chmury, znaczy się). Wracam na szlak niebieski i po kolejnym wzniesieniu zaczynam ostre zejście na Przełęcz Kłodzką. Kolejny szpagat z podpórką ratuje mnie przez fikołkiem. Piękny telemark. Nie będzie jednak za dużo punktów za styl, bo – jak już wspomniałem – podparty. Na Przełęczy (po 11-ej) szybko rozpoznaję miejsce. Wczoraj jechałem tędy autobusem z Nysy. Jestem przemoczony (buty), co nie nastraja do dalszej walki w kierunku Lądka.
Fot: Stare słupki (graniczne? Kto wie?) z 1755 roku mozna odnaleźć wzdłuż szlaku.
Fot: Przełęcz Kłodzka. Stąd zmieniam kierunek na Kłodzko. Dochodzę tam wzdłuż szosy.
Pogoda niby się poprawia, ale siąpi cały czas. Próbuję zatem złapać jakiś autobus lub cokolwiek, ale nikt nie chce się zatrzymać. Przelatuje pospieszny PKS z Częstochowy do Kłodzka, ale o stanięciu – i to tu, na łuku – nie ma mowy. Deszcz powoli ustaje. Ściągam pelerynę i zakładam windstopper. Decyduję się zejść do Kłodzka. Co prawda to wzdłuż szosy, ale może coś się złapie. Próbowałem machać do połowy trasy. Ni chuchu, jak to mówią. Potem nie patrzyłem już nawet co nadjeżdża tylko szedłem dalej. Na przystanku okazało się, że najszybszy autobus może być tu po 15ej, więc walę pieszo do Kłodzka – nie ma rady. Jestem tam przed 13-tą. Autobusy do Bielic, gdzie znajduje się mój dzisiejszy nocleg, w soboty nie jeżdżą, toteż łapię autobus do Stronia Śląskiego, miejscowości najbliżej położonej jak się tylko da. Po drodze pałaszuję moje ulubione sezamkowe irysy, które udało mi się kupić blisko dworca (na dworcu 2 banany i 2 drożdżówki – i jak ma człek schudnąć w górach?). W Stroniu budzę się akurat jak autobus staje na krzyżówce z drogą do Bielic. Wyskakuję w odpowiedniej chwili, by się niepotrzebnie nie wracać. Teraz pozostaje tylko kilkanaście kilometrów do Bielic asfaltem. Na szczęście część drogi przebywam stopem (dziękuję rodzinie, która podrzuciła mnie do Nowego Gierałtowa busikiem). Jadę na pace, bo w samochodzie dzieci w fotelikach i rodzice. Nic to, jest ciekawie, a co najważniejsze – bliżej Bielic. Ostatnie kilometry już dochodzę pieszo.
„U Majów” wita mnie Pani Maj (nocowaliśmy tu 2 lata temu, niestety gospodyni już nas nie pamięta, ale i tak przekazuję pozdrowienia od Magdy i Wojtka). Zostawiam na razie większość rzeczy i z prawie pustym plecakiem (peleryna, woda itp.) idę jeszcze na Kowadło (Góry Złote), które rozpina się za linią zabudowań. Muszę dojść wpierw do końca wioski (Leśnictwo) i skręcić w lewo, pod górę. W porównaniu z dotychczasowymi wspinaczkami, ta jest wisienką na deserze. Najpierw trochę utwardzoną tłuczniem granitowym drogą, potem bardziej stromo ciemnym świerkowym lasem do granicy.
Fot: Najpierw drogą, potem granicznymi ścieżkami... na Kowadło (G. Złote).
Chwilkę wzdłuż słupków granicznych z Czechami, a potem przez ładny punkt widokowy poniżej granicy. Gdy ścieżka zawraca ponownie do góry, znak że to już blisko. Akurat dostaję sms-a od Mamy („co u Ciebie?), więc odpisuję, że właśnie wchodzę na szczyt Kowadła. Puszczam stąd wszelkie informacje do domu, ponieważ po zejściu do Bielic o wysłaniu czegokolwiek mowy nie będzie (dolina otoczona ciasno górami, zero zasięgu, gospodyni ma Internet, ale telefoniczny). Słońce pokazuje się na kilkanaście minut i na szczycie jest bardzo przyjemnie. Oczywiście – kilka zdjęć, na polskim i na czeskim szczycie. Na horyzoncie kotłują się chmury. Ciekawe jaki będzie kolejny ranek…
Fot: Szczyt Kowadła - polski i zaraz obok czeski.
Fot: Kolorowe grzybki - wdzięczny temat do fotografii...
Schodzę powoli do Bielic robiąc kolejne zdjęcia widoków, grzybów… Prysznic, rozwieszenie wczorajszego prania i… Obiad u Pani Maj jest (jak zawsze, chciałoby się rzec) królewski i tak podany, Rosół w wazie, kotlet osobno na półmisku, tak samo ziemniaczki zapiekane, do tego kompot z jagód (sporo jagód w szklance) i kostka ciasta. Na deser kawa. Błogostan. Rozmawiam z gospodynią i jej córką o gościach, którzy potrafią odmówić przyjazdu na dzień przed terminem, o kiepskim, deszczowym sezonie, o planach na przyszłość, górach… Wieczór kończy się zerknięciem na prognozę pogody, tym razem w TVP. Niestety, ma lać na Dolnym Śląsku, ale jutro tylko przelotnie (do południa). Może uda się z tym deszczem jutro? Wieczór wykorzystuję na siedzeniu w łóżku i pisanie trzech zaległych relacji. O wysłaniu ich stąd niestety nie ma mowy. Może jutro. Jest 23:06. Pora spać, bo jutro od rana walka o Śnieżnik.
Właściwie najważniejsza jest Kopa, ale z dziennikarskiego obowiązku zanotuję, że pociąg „poznański” w Lublińcu spóźnił się kilka minut. To nic, bo miałem tam 2h przesiadki. Nie mniej jednak postanowiłem sprawdzić mroczne nocne stanowiska autobusowe i wyczytałem, że kilka minut przed moim przyjazdem miał być autobus, który jechał przez Opole, a więc w stronę mojej planowanej podróży. Łażę i klnę, że połączenia nie są skorelowane, a tu – po kilku minutach – przyjeżdża spóźniony autobus. Po raz kolejny może stać się cud w postaci zarobienia na czasie. W autobusie przysypiam, tak jak i wcześniej w pociągu, gdzie miałem dla siebie cały przedział i leżałem. W Opolu jestem zatem wcześniej o jakieś 1,5h. Znów niucham za połączeniami do Nysy. Niestety – nic. Ponownie wracam na zaplanowane tory i w Opolu kimam z głową na plecaku na dworcowej ławce.
Fot: Nocne polskie dworce PKP - pustka. W Opolu dogorywam na ławce ponad godzinę; Kopa Biskupia wita mnie z zachmurzonym obliczem.
Pociąg, jaki przyjeżdża jest nowoczesnym wagonem i do Nysy sporo śpię. W Nysie – jak zwykle – rozpoznanie rozkładów. Do Głuchołazów jest wiele opcji, jak nie PKS to busy. Pociąg też by się później znalazł, ale liczba połączeń kolejowych nie przekracza tej z rozkładu kolejki Maltanka, jeżdżącej do zoo na poznańskiej Malcie. Odwiedzam ciekawą toaletę na PKP. Gra muzyka, pani dzierżawi mi rolkę i prosi o odniesienie „po”. No i wreszcie bus. Po pół godzinie jestem w Głuchołazach, gdzie wysiadam na przystanku dworcowym. Bus jedzie wyżej, ale założenie jest jasne – jak zdobywać to od dołu, bez pomocy. Pokonuję zatem sporo miejskich ulic i kieruję się na Konradów. Pod budynkiem jakiejś szkoły rozpakowuję swój majdan i przebieram się w góry. Jacyś budowlańcy przechodzą i dziwnie się na mnie patrzą jak bez skarpetek siedzę na schodach i oklejam stopy plastrami. Przechodzę przez długi Konradów (ładna wieś, sporo kwiatów, w tym krzewy hibiskusa, ładnie i schludnie), a potem przez przysiółek Skowronki do Jarnołtówka, leżącego u stóp Kopy Biskupiej, najwyższego stożka Gór Opawskich. Niebo jest mroczne, chyba lunie jak nic. Widać Sudety mają inny pogląd na moje wyczyny niż Karpaty i nie witają mnie słońcem. Zakupy wody i batonów w sklepiku na rogu i dalszy marsz uliczkami pod górę. W końcu, na wysokości dolnej granicy lasu, szlak opuszcza wiejskie asfalty i wchodzi w zarośla. Podejście jest przyjemne. Po pierwsze zróżnicowane pod względem stopnia wznoszenia, po drugie pod względem zmieniającego się lasu. Im wyżej, tym bardziej stromo. Sporo kawałków pokrytych łupkami, które są bardzo śliskie.
Fot: Wyjście na czeską granicę. Zaraz potem wieża widokowa...
Pod szczytem mijam ścieżkę biegnącą w lewo do schroniska i kieruję się najpierw na szczyt i do stojącej w jego pobliżu wieży widokowej (jedna ze starych niemieckich, jak to mówią Bismarckowskich). W wieży czeski sklepik, ale można płacić złotówkami. Widoki są tu ograniczone lasem, lepsze są odrobinę niżej, w stronę polskiego schroniska, ale tylko na polską stronę, no i oczywiście z wieży. Podbijam moje papiery okolicznościowym datownikiem i robię kilka fotek. Jedna robią mi przypadkowi Czesi.
Fot: Słup z 1898 r na szczycie Kopy. Pamiątkowe foto przy wejściu do wieży...
Kilka minut potem schodzę do schroniska, gdzie tylko kilka osób. Małżeństwo z Poznania, sprzedawca również (zapomniałem dodać, że nawet Leszek z chaty „Lasek” mieszkał jakiś czas na moim osiedlu!). Z gościem z baru (niestety, nie znam imienia) gadamy sporo o górach, jego pracy, sezonie. Zamawiam jajecznicę i herbatę. Mam sporo czasu na odpoczynek. Trochę się przepakowuję, jem i rozmawiam, w sumie jakieś 45 minut. Podziwiam krawaty wiszące pod sufitem. To stara tradycja w tym miejscu, do której wrócił nowy właściciel. Krawaty są tu obcinane każdemu, kto zapędzi się w góry w tym niestosownym dodatku do ubioru.
Fot: Tylko spróbuj przyjśc tu w krawacie!
No i dalej w dół – dokładnie tą samą trasą do Głuchołazów. Znów tempo jest dobre. Na jednym z zejść o mało co i złapałbym wreszcie pierwszego „zająca”, ale jakimś dziwnym szpagatem z lekką podpórką prawą ręką, udaje mi się utrzymać równowagę. Zostawiam fajny długi ślad. Deszcz jednak nie spadł, a niebo było iście stalowe. W Głuchołazach wstępuję do Cafe Rene (mam skojarzenie z serialem „Allo, allo”, szefowa mówi, że nie tylko ja). Jako nagroda za Kopę, na stoliku ląduje kawa latte i torcik kaukaski (orzechowo-kremowy, coś jak lżejsza wersja snickersa, delikatny = dobry). Przy okazji oczywiście przebieranie w toalecie w ciuchy transportowe, co by nie uprzykrzać innym podróżnym życia. Bardzo przydatne w takich sytuacjach okazują się chusteczki odświeżające, bo prysznic w umywalce byłby trudny. Kawiarenka jest godna polecenia. Pycha!
Fot: Kopa rozchmurzona na dowidzenia. Cafe Rene - miejsce godne polecenia po górskim spacerze (smacznie i miło).
Odwiedzam jeszcze bankomat (czasem niestety trzeba) i łapię znowu wcześniejszy autobus z powrotem do Nysy. W Nysie okazuje się, że można inaczej podróżować do Barda, niż to wynika ze źródeł internetowych. Łapię jakiś opóźniony autobus z Mielca do Kłodzka. Co prawda akurat w Nysie, mimo spóźnienia, kierowca ma 0,5h przerwy, ale mający przyjechać w tym momencie inny autobus do Kłodzka nie przyjeżdża w ogóle. Trasę do Kłodzka umila mi rozmowa z autobusową sąsiadką. Śmiejemy się z tych wszystkich połączeń komunikacyjnych, które tak naprawdę są jazdą na żywioł. Najlepiej nie sprawdzać żadnych rozkładów i nic nie planować, bo i tak okazuje się potem, że wszystko i tak jeździ inaczej. Na przykład w Kłodzku, po dostaniu się na dworzec okazuje się, że pierwszy autobus jaki się zatrzymuje w Bardzie jest dopiero po 20-ej. Ale to nic. Przecież wcześniej jest taki co się nie zatrzymuje, ale w informacji stoję akurat koło jego kierowcy, który informuje mnie, że jak trzeba to się stanie. O, jak miło, nieprawdaż? Mam sporo czasu mimo to, więc w przydworcowej pizzerii zjadam przepyszną pizzę z wielką ilością sera. Ostatnie 2 kawałki zabieram ze sobą i kończę w Zajeździe w Bardzie. Faktycznie, autobus wypluwa mnie na poboczu, przy samym wejściu do miasta, a to oznacza, że w Zajeździe pod Złotym Lwem jestem 2 minuty potem (koło bazyliki, dobra lokalizacja). Od razu lokuję się w pokoju i zabieram za obowiązki. Dziś bowiem czas prania – po pierwsze dobre na to miejsce, a po drugie po dniu, który nie był mocno męczący (no i z konieczności). Do umywalki lądują liczne slipy i skarpety, 3 koszulki i nawet 2 pary spodni. Zasoby czystości wydatnie wzrastają. Fajnie wygląda kabina prysznicowa po tym jak wszystko rozwieszam tam na wieszakach do schnięcia. Pod wieczór schodzę jeszcze po dodatkowe płyny do baru, gubiąc drogę (niezły labirynt korytarzy – stare kamienice). Troszkę piszę, ale bez wiary. Powieki opadają…
Fot: Pranie globalne. To nieodzowny element dłuższej włóczęgi. Tak wygląda łazienka po wykręcaniu...
Wyjście z Lasku to trudna rzecz. Przekonali się już o tym Ci, którzy wstąpili tu na chwilę, a zostali na długo, włącznie z jednym ślubem… ale to długie historie. W moim pokoju jest b. ciemno, tym bardziej panuje złudzenie nocy, gdy faktycznie jest około szóstej. Półmrok i spokój chaty rozrywa poranny dzwonek. Okazuje się, że to moja mama już mnie poszukuje od rana. Nie było zasięgu, by wysłać sms po dotarciu na miejsce i już akcja ratunkowa rozpoczęta! Dobrze, że od razu nie wylądował tu śmigłowiec GOPR-u, bo by to trochę kosztowało. Słyszę tylko spokojny głos Leszka: „Tak, dotarł, niech się Pani nie martwi, tak, jest, jest…”. Wstaję na poranną herbatę w kuchni i jeszcze chwilkę gaworzę z gospodarzem w tym przytulnym pomieszczeniu.
Fot: Szyldy u wejścia do chaty oraz maczuga na niesfornych gości!
Rozliczenie. Koszt noclegu dziesięć złotych – a więc nie przesłyszałem się przez telefon. Pytam o pozostałe należności, m.in. za herbaty, wrzątek do kawy itp. Leszek odpowiada: „Nie denerwuj mnie, to jest chatka studencka. Jak będę chciał zarabiać, to gdzie indziej pójdę!”. A denerwować gospodarza nie ma co, bo nad progiem wisi maczuga na takich niegrzecznych gości, jak ja. Pomimo to, zostawiam na półce kilka złotych – nie może być, że się „na sępa” przychodzi. Na koniec kilka fotografii i wskazówek od Leszka co do zejścia do Jeleśnej.
Fot: Gospodarz na Lasku - Leszek - sprawdza połączenia autobusowe do Żywca; Szlak zielonej chatki do wsi Jeleśna.
Mam się trzymać szlaku z zieloną chatką, bo czerwona sprowadza do Pewli. Chatka w Lasku zrobiła na mnie kolosalne wrażenie, nie łatwo mi było powiedzieć dowidzenia. Mam nadzieję, że będzie mi tu dane jeszcze wrócić. Zielony szlak chatkowy (białe tło i zielony domek na nim – takie ma oznaczenie) wprowadza najpierw na szczytowe hale, a potem, żegnając się ze szlakiem żółtym, jakim tu wczoraj dotarłem, spada ostro w dół do Jeleśnej. Bardzo ładne zejście, w górnej części przypomina ukrytą ścieżkę zbójecką, takie mam dziwne skojarzenie. Im bliżej miejscowości, tym niestety szlak staje się kanionem błota i płynącej drogą wody. Na szczęście większość takich odcinków można obchodzić innymi ścieżkami leśnymi. We wsi dróżka wychodzi na brzeg górskiej rzeki i przekracza ją po kamienistych plażach stworzonych z naniesionych, potężnych otoczaków i skleconych na słowo chybotliwych mostkach. Dziwne to miejsce jakoś nie kojarzy mi się z górami.
Fot: "Zbójecka" ścieżka do jeleśnej; Przejście przez rzekę...
W Jeleśnej dokonuję małych zakupów w sklepie i dochodząc do centrum łapię busa do Żywca (odpuszczam część szlaku wiodącą drogami i wioskami, m.in. przez Rychwał. Stoi tu piękna, stara karczma, ale taka naprawdę stara, a nie na nowo budowana. Busem jadę do samego Żywca, gdzie na dworcu PKS dowiaduję się o dalsze połączenie w stronę Beskidu Małego. W miejscowym barze wcinam mielone z kapustą zasmażaną, za dychę. Bar pamięta dobre czasy PKS-u, na pewno. To już ostatni beskidzki (a zarazem Karpacki) dzień. Autobusem podjeżdżam do Czernichowa, skąd wyruszam na przejście pasma Magurki Wilkowickiej. Głównym celem jest Czupel – najwyższe wzniesienie Beskidu Małego. Za plecami mam górę Żar (dobrze znaną szybownikom, a od pewnego czasu słynną też z tego, że zainstalowano tu zdemontowaną z Gubałówki kolejkę naziemną), a także kuszące Pasmo Leskowca… Może kiedyś… W Czernichowie wszystko wydaje się w porządku, na krzyżówce stoi drogowskaz szlaków, który wskazuje wyraźnie kierunek szlaku niebieskiego na Magurkę i Czupel. Jednak już po kilkuset metrach mam co najmniej kilka razy wątpliwości, którą ulicą mam wyjść. Prę do góry najbardziej prawdopodobną, ale znaków nie ma. Wybawia mnie z tej sytuacji pan stojący na balkonie, który sam pyta czy idę na Magurkę i informuje mnie, że szlak idzie równoległą ulicą, biegnącą od kościoła. Wracam na dobry tor i zaczynam mozolne podchodzenie. Jest już nieźle ciepło, więc tempo na otwartej przestrzeni jest powolne. Tu też znajduję w kilku miejscach jeżyny, ale kudy im do gigantów z Koszarawy! Wyprzedzam tylko jedną rodzinną grupkę łazików, po czym wchodzę do piętra lasu. Od razu lepiej, tym bardziej, że po kilku minutach szlak też przestaje już zyskiwać na wysokości i spokojnie przemierza górę równolegle do grzbietu. Omija z lewej szczyt Rogacza, by potem zaraz osiągnąć przełęcz, na której znajduje się krzyżówka szlaków. Tu dopiero napotykam drugą grupę, wyglądającą na spotkanie przewodników i młodzieży zarazem, ale góra 8 osób. Nie zatrzymuję się, ponieważ szczyt Czupla (Czupela, Cupla?) jest o krok stąd. Piękny widok na górę Żar cały czas obecny jest odrobinę z tyłu. Po lewej zaś pojawia się już Skrzyczne, mój odległy dzisiejszy cel, zarazem ostatni wierzchołek do KGP w Beskidach. Łatwo go rozpoznać po zlokalizowanej tam wielkiej wieży przekaźnikowej (technicy, wybaczcie, nie wiem dokładnie czy to nadajnik, czy przekaźnik, czy jeszcze co…). Na Czuplu robię zdjęcia – dla pewności w dwóch miejscach, ponieważ na jednym jest usypany sztuczny kamienny kopiec i stoi tu ławka, co sugeruje, że może to być szczyt, a na drugim (który wydaje się ciut wyższy) też jest wydeptane miejsce i zawieszona jest tu na drzewie mała kapliczka. Nie ma tabliczki informującej o szczycie. Pamiętam, że wiele lat temu, gdy weszliśmy tu z Magdą i Anią (szwagierką) na drzewie była mała drewniana tabliczka. Teraz nic. Ale teren wokół jest już tylko niższy, więc musi to być tu.
Fot: Czupel. Plecak na "pseudoszczycie" z ławeczką; Faktyczny szczyt (kapliczka na zniekształconym drzewie).
Stąd szybkim krokiem pędzę do schroniska na Magurce, które widać już z Czupla. Całe pasmo u góry jest odsłonięte (wiatrołomy i wycinka świerków). Im bliżej schroniska, rzecz jasna – więcej ludzi, ale nie tyle, ile bym się spodziewał, raczej mały ruch. Na miejscu nie ma zatem problemu z zamówieniem klusek na parze z nadzieniem z powideł (podobno nadzienie było, ale symboliczne). Kluchy bardzo dobre (jak poznańskie pyzy, ale o konsystencji mniej gumowatej, przypominającej raczej słodkie ciasto drożdżowe), okraszone sowicie masłem.
Fot: Rzut oka wstecz na niepozorną kopułkę Czupla; Schronisko na Magurce Wilkowickiej.
Z Magurki, zielonym w dół. Spotykam tylko znakarzy, malujących nowe znaki szlaku. Jeden z nich mówi: „Na dole to ten szlak… niech go szlag!” – chodzi o jego zawiłość w przebiegu po Wilkowicach, jak i trochę o niemiłe spadki. Nikogo więcej. Większość ludzi podjeżdża na przełęcz i wchodzi do schroniska najkrótszym z możliwych łączników. Tędy jest za stromo, za trudno. Toteż w jednym miejscu, prawie na środku, stoi ciemny gdzyb, zwany tu i ówdzie pocieczem (czerwonawy borowik, siniejący w miejscach dotyku jak podgrzybek). Wygląda tak nierealnie, jak z rysunku dziecka. Kształt regularny i to miejsce, na środku ścieżki! Niesamowite.
Fot: Grzyb na ścieżce... Skrzyczne już widoczne z daleka.
Ulicami Wilkowic, wzdłuż rzeczki, a potem wzdłuż głównej ulicy, dochodzę do przejazdu kolejowego, po czym zmieniam szlak na żółty, który dobre 40 minut prowadzi mnie jeszcze wśród zabudowań Mesznej i okolic. No cóż, trzeba się przedostać w Beskid Śląski, pokonując to, co człek już zabudował. Ostatni odcinek wzdłuż szosy na Szczyrk jest wkurzający, ruch duży. Na szczęście to trwa krótko i już podchodzę wśród ostatnich zabudowań, pod górę, w kierunku czegoś, co oznaczone jest na mapie jako skocznia, ale chyba już nie istnieje. Tam łapię z kolei czarny szlak, który ma mnie poprowadzić dookoła masywu góry, w kierunku Szczyrku. Dochodzę do miłej restauracji, przez teren której szlak przechodzi. Nazywa się ona „Chata na Groniu”, rodzinny interes, jak mówi Pan w barze. Pyta o moją drogę, po czym udziela mi „ulgi dla wariatów”, czyli kolę sprzedaje mi zamiast za 5, to za 3 złote. Jako szczególny wariat mogę się też wpisać do księgi pamiątkowej. Mój rozmówca mówi, że też marzyła mu się taka wędrówka. Na odchodnym życzy mi „dębowych nóg” (mam nadzieję, że nie znaczy to odrętwienia, hehe), a gdy wychodzę, głośno przedstawia moje wariactwo ludziom zebranym przy stolikach. Normalnie poczułem się jak VIP. Będę bardzo mile wspominał to serdeczne miejsce. Widać, ze przychodzi tu z dołu na spacer czy piwo sporo osób. Dalej brnę czarnym łącznikiem do Szczyrku. Okazuje się, że na większości przebiegu pokrywa się on z jakimś szlakiem różańcowym, co od razu zapala mi czerwoną lampkę, bo to oznacza, że nie będzie łatwo. No i faktycznie, ścieżka sadystycznie wyprowadza mnie do góry, gdzie usytuowana jest kolejna stacja szlaku, po czym schodzi na dół i tak kilkakrotnie. W końcu, przy jednej ze stacji chce mi się już śmiać, gdy nieźle zmachany czytam, że teraz rozpoczną się „tajemnice bolesne”. Czyżby miało być jeszcze gorzej? Na szczęście nie, szlak wreszcie nabiera tempa w dół. Dochodzę do zabudowań tzw. Górki w Szczyrku, skąd puszczam się w dół niebieskim – po osiągnięciu asfaltu przy Sanktuarium, wręcz zbiegam w dół, osiągając centrum Szczyrku w kwadrans (zamiast 45 minut).
Fot: Ulicami Szczyrku zbiegam na sam dół...
Oszczędzam sporo na czasie, a to ważna rzecz, bo dziś muszę zdążyć wejść i zejść ze Skrzycznego, ponieważ następnie muszę złapać autobus do Bielska-Białej i ruszyć w Góry Opawskie. Nie zatrzymuję się zatem prawie wcale w Szczyrku, tylko „na wylot” łapię zielony szlak na górę. Najpierw po betonówce, potem po wygodnych szerokich alejach leśnych szybko nabieram wysokości. By szło się lżej ustanawiam sobie nagrody w postaci picia w miejscach kolejnych krzyżówek szlaków.
Fot: Fragment podejścia na Skrzyczne. Strasznie wieje. W dole Żywiec i Jezioro Żywieckie.
Wejście idzie mi bardzo dobrze. Po raz kolejny widzę, że po południu, mimo kumulowania trasy, idzie mi się z reguły dużo lepiej, znaczy się szybciej. No i jak Kowalczyk – lepszy jestem na podejściach. Szlak przeznacza na wejście 2,5h. Mi starcza 1,5h (17:15-18:45). Wyżej potężnie duje wiatr, ale świerki kołyszą się spokojnie, nie wydają z siebie żadnych podejrzanych chrzęstów. Na szczycie zostaję tylko niezbędną chwilkę, bo wiatr chce zabrać czapkę, plecak i… mnie.
Fot: Na szczycie Skrzycznego.
Pięknie wygląda wszystko w pomarańczowym już świetle popołudnia, a wieża ma monstrualne wymiary. Wiatr gra na jej konstrukcji jakieś demoniczne melodie. Schodzę do schroniska. Są wakacje, a w sali jadalnianej zaledwie kilka osób. Straszne pustki, jak na tak znane miejsce. Pałaszuję bigos z kromką chleba ze smalcem oraz szarlotkę. Towarzystwo z sąsiedniego stołu zaprasza mnie na coś mocniejszego, ale po moim czwartym „dziękuję” widać, że ze mnie tu pożytku nie będzie.
Fot: Przy bufecie na Skrzycznem pustki...
Trwa rozmowa o czynszu schroniskowym i kiepskim sezonie. Kwoty za dzierżawę powodują wstawanie włosów na głowie. Gospodarze (rodzina) prowadzą to schronisko już ponad 50 lat! Niezły staż… Szkoda, że muszę lecieć, bo jest bardzo miła atmosfera. Zejście jest właściwie zbieganiem. Po pierwsze strasznie wieje u góry i chcę opuścić szybko tę strefę (oprócz kilku fotek o zachodzi słońca), po drugie – dobrze jest mieć zapas czasowy na przebranie się przed podróżą.
Fot: Zachód słońca pod wyciągiem na stokach Skrzycznego.
Gdy się już ściemnia na odcinku leśnym dochodzi mnie inny chłopak, który do szczytu dnie doszedł, bo jak sam przyznaje nie założył odpowiednich butów i trochę za późno się wybrał. Krzysiek (jeśli dobrze zapamiętałem, jak nie, to proszę o info), jest w Szczyrku służbowo. Z powodu pracy przeniósł się z Gdańska do Krakowa. Jest zadowolony, ale tęskni za surfingiem, jakkolwiek cieszy się z bliskości gór. Fajnie gada się nam o hobby, górach, ubraniach w góry i wielu rzeczach, aż dochodzimy – już o świetle czołówki – do centrum Szczyrku. Tu każdy idzie w swoją stronę. Ja do małej kawiarenki, gdzie zarówno uzupełniam płyny, jak i przebieram się w toalecie. Jestem na tyle wcześnie (zejście tylko w 1h i 7 min.), że ze Szczyrku wyjeżdżam wcześniejszym autobusem. Podczas jazdy załatwiam telefony i sms-y. Wkrótce Bielsko-Biała. Wysiadam na dworcu PKS. Sprawdzam kursy – beznadziejnie nic w nocy nie ma. Przechodzę ładną podświetloną kładką nad ulicą na PKP (w ogóle nie znam Bielska, ale jak wjechałem teraz wieczorem, widać było wiele ładnych odrestaurowanych i estetycznie podświetlonych budynków – bardzo pozytywne wrażenie). Niestety i na PKP nie ma żadnych wcześniejszych połączeń. Zgodnie z tym, co zaplanowałem pojadę najpierw do Lublińca (pociąg jest do Kołobrzegu, przez Poznań i zastanawiam się czy nie zaspać). Przed odjazdem odwiedzam stację BP, gdzie kupuję kilka rzeczy konsumpcyjnych, a potem kafejkę internetową – tu poprawiam nieco rzeczy na stronie WWW i wstawiam tylko mały komunikat z trasy. Udaje mi się tu też wypić zakupione wcześniej piwo (spod ławki). Prowadzący kafejkę otwiera mi butelkę zapalniczką i mówi: coś o traperskich sposobach… Potem już czas na ostrą jazdę naszymi środkami masowego rażenia… No, ale o tym w kolejnej części…
25.08.2010: Etap XIII: Hala Krupowa - Polica - Babia Góra - Chata Lasek.
Rano noga mniej boli, prawie wcale. Pomimo to zakładam opaskę elastyczną od gospodyni schroniska. Robię trochę szumu, ale nikt oprócz mnie nie wstaje. Żegnam się z panią sprzątającą w jadalni i ruszam o godz. 6:44. Idzie się bardzo dobrze, tak jakby wczorajszych kontuzji w ogóle nie było. Policę po prostu połykam. Zatrzymuję się tylko przy pamiątkowej tablicy na część ofiar wspomnianej katastrofy AN-24. Tablica wmontowana jest w pionowy statecznik samolotu, nie oryginalny, imitujący ogon.
Fot: Pomnik ku czci ofiar katastrofy samolotu AN-24, PLL LOT w 1969 r.
Polica utkwiła mi w pamięci jako miejsce, które zawsze dostarczało nam pogodowych wrażeń. Po raz pierwszy, wiosną, podczas świąt Wielkiej Nocy, brnęliśmy tu kiedyś po pachy w roztapiającej się śniegowej kaszy. Ostatnio, na końcówce Marszonu, utknęliśmy tu próbując wieczorem, we mgle rozszyfrować szlak. Tym razem jest jakoś dziwnie – widno i ciepło. Zejście z Policy na Krowiarki także pamiętałem (chyba przez zmęczenie i porę dnia) jako bardzo długie i monotonne. Za dnia – nic z tych rzeczy. Wygodną drogą (omijam kamienie idąc lasem zamiast samą drogą) dochodzę do ostatnich pagórków przez Przełęczą i już zaraz jestem na asfalcie. Do tej pory spotkałem tylko kilka osób, z których część to zbierający w lesie jagody. Na Krowiarkach zakup biletu do Babiogórskiego PN, batona (na miejscu), paluszków, orzeszków… No i pieczątki. Moja strona A3 z pieczątkami ze wszystkich miejsc (część I) już się zapełnia. Uciekam przed grupami szkolnymi, zaczynam podejście na Sokolicę – pierwsze wzniesienie w linii granicy Polski w stronę szczytu Babiej. Przy okazji to najbardziej stroma część podejścia, na którym zyskuje się najwięcej wysokości. Na platformie widokowej umieszczonej na szczycie mam już wrażenie, że jestem prawie na wysokości Policy, z której dopiero co zlazłem (robota można by rzec syzyfowa). Nie czekam, ponieważ młodzież już się tu porozsiadała i korzystam z w miarę pustego szlaku, spacerując ku Babiej Górze.
Fot: Wygodny szlak w piętrze kosodrzewiny prowadzi ku wierzchołkowi Babiej Góry. Ale to jeszcze nie jest wierzchołek główny...
Idzie się bardzo dobrze, bo od tej pory szlak nabiera wysokości spokojnie, systematycznie, nie powodując zmęczenia. Na głównym wierzchołku jestem około 11:25, to niezły czas, bo z kalkulacji na podstawie tabliczek powinienem być tu w południe. Wykorzystuję te zarobione minuty na konsumpcję kanapek w pobliżu szczytu. Jest tu taki dobry murek, stworzony dla schowania przed wiatrem. Słońce praży, czuję się jak kuracjusz na deptaku.
Fot: Na szczycie Babiej Góry; Stare napisy w kamieniach pozostawione przez dawnych turystów...
No, ale pora przemierzać dalej, ruszam po 12-ej. Turlam się powoli po kamienistej ścieżce – najpierw na Przełęcz Brona, skąd na dół do schroniska na Markowych Szczawinach (13-13:40). To nowy obiekt dużych rozmiarów, stworzony w miejscu starych poczciwych, drewnianych Markowych. Zmiana trwała 3 lata (2007-2009). Po dawnym schronisku ani śladu (na szczęście fotografowałem ten stary obiekt kilkukrotnie). No, ale nowy jest niczego sobie, architektonicznie ciekawy. Poza tym: kombinat, no bo jak ma być inaczej pod Babią, gdzie walą takie tłumy. Zamawiam fasolkę po bretońsku, szarlotkę i herbatę. Wymieniam kilka zdań z parą młodych ludzi, z którymi wcześniej rozmawialiśmy na szczycie.
Fot: Nowe Markowe...
Zjadam i spadam w najmniej chyba uczęszczanym kierunku – szlakiem czerwonym w stronę Rozdroża Żywieckiego. To ścieżka biegnąca poziomo bez większych wzlotów, dochodząca do granicznych szlaków na zachód od Małej Babiej Góry). Tamtędy idę, znów spotykam pojedyncze osoby.
Fot: jeden ze stromieni spadających spod Małej Babiej Góry; Odpoczynek na szlaku.
Granicą dostaję się pod Mędralową i dalej zielonym i żółtym dochodzę przez kilka malowniczych pagórów (Beskidek, Suchy Groń, Lachów Groń – na ostatnim tracę kilka chwil na znalezienie szlaku). Na końcu tej trasy schodzę makabrycznie długo w dół, wąskimi rynnami kamiennymi aż do wsi Koszarawa. Na szczęście w dolnej partii rośnie niezliczona ilość jeżyn, które połykam garściami. Są tak wielkie, że w dłoni mieści się ich kilka. Niektóre krzewy wchodzą na mniejsze drzewa i mam wrażenie, że zbieram jeżyny z drzewek.
Fot: Lachów Groń - znak szlaku na kamieniu. Na horyzoncie została Babia Góra; Koszarawa - oznaczenie szlaków wysoko na słupie.
W Koszarawie przekraczam tylko asfalt i jeszcze dzikszą częścią żółtego szlaku, kolejną rynną bobslejową włażę na ostatnią już dziś górę, wspomagając się jak poprzednio leśnym runem. Od szczytu idę już z nadzieją na widok na schronisko „Lasek”, tym bardziej, że oprócz znaku szlaku prowadzą tu znaki kufelka. W końcu dochodzę i moim oczom jawi się stara drewniana chata, jak z bajki, a na jej progu długobrody gospodarz. Szczypię się w obawie czy to aby nie zwidy ze zmęczenia, ale chata i gospodarz są prawdziwi.
Fot: Kufelkowy szlak do chaty "na Lasku"; I oto jestem...
Od razu zamieniamy kilkanaście zdań na zewnątrz. Leszek, tak ma na imię brodata zjawa, siedzi „na Lasku” od 9 lat. Pasuje do miejsca, nawet swym wyglądem jakby zrośnięty z progiem chaty. Na ścianie schroniska ciekawe tablice, m.in. nazwa „Ulica Lasek” (to z Krakowa!). U wejścia wisi też pała drewniana, coś na kształt maczugi bez kolców. To na niesfornych gości, już podobno była używana. A jak gospodarz nie poradzi, to mówi, że zawsze może liczyć na chłopaków ze straży pożarnej, którzy często „mają dość bicia się ze sobą i chętnie walną innym”. Rozmowa toczy się wokół chatkowego życia. Robi się zimno, przenosimy się do środka. Oprócz Leszka, jest tu Asia, z Bydgoszczy. Przyjeżdża tu regularnie – w góry i na grzyby. Właśnie w kuchni robi kurki w occie. Przy okazji przygotowuje też sałatki konserwowe w słojach dla gospodarza. Po wstępnej herbacie, biorę prysznic. Jest to pomieszczenie pralniczo-prysznicowe, w którym na dodatek suszą się też grzyby, toteż jest piękny grzybowy zapach i bardzo ciepło. Prysznic jest boski, trochę boję się wracać do chłodniejszych pomieszczeń chaty, ale okazuje się, że po umyciu dobrze to znoszę. Gospodarz tnie stare okiennice do palenia, wycina zawiasy – mogą się przydać.
Fot: Kuchnia. Miło tu posiedzieć i pogawędzić... Herbata też smakuje od razu lepiej...
W kuchni rozmawiamy o grzybach, chodzeniu po górach, o Beskidzie Niskim, Bieszczadach, gościach chatki (czasem są tu całkiem spore imprezy, a raz nawet odbyło się tu wesele party, która w chatce się poznała, oglądam album z tej imprezy – wspaniałe fotki), W rozmowach padają imiona i ksywki stałych bywalców Lasku, widać, że sporo ludzi tu wraca, a niektórzy zostają na dłużej, choć wcale tego nie planowali. Naprawdę magiczne miejsce. Są tu dwa króliki i kot, zwany „kota”, bo to kocica. Jeden z królików ma męskie imię, ale jest z kolei króliczką, jednym słowem pełna tolerancja. Robię kilka fotografii wnętrz chaty. Piękne, niesamowite lokum. Ciepło tu, woda jest podgrzana, kuchnia do dyspozycji, mała świetlica, nawet mały pokoik na poddaszu, a właściwie miejsce na poddaszu, nie pokoik. Wydaje się, że miejsc tu niewiele, ale ponoć bywało i tak, że spało tu kilkadziesiąt osób. Nie mogę się rozstać z moimi nowymi znajomymi i przerywać tak interesujących rozmów, ale sen mnie morzy. Jeszcze przegląd map na jutro i ta relacja. Nie ma szans na jej wysłanie (kompletny brak zasięgu), w ogóle brak kontaktu, więc nie wysłałem żadnej wiadomości o dotarciu na miejsce… Siła wyższa. Zjadam jeszcze resztę zapasów pasztetowo-chlebowych i paluszki. Jutro rano tylko herbatka, a potem jakieś zakupy na dole w Pewli lub w Żywcu. Muszę z Pewli podjechać pod pasmo Magurki Wilkowickiej i kierować się na Czupel (Beskid Mały), a potem Skrzyczne (Śląski) – i to byłoby na tyle w Beskidach… Ale o tym jutro. Mam nadzieję, że może z Żywca puszczę zaległe 3 odcinki relacji. Dobrej nocy. Chatka jest cudna, warto będzie tu kiedyś przyjechać an kilka dni. Może na grzyby i góry w jednym, jak sugerują Leszek i Asia…
24.08.2010: Etap XII: Jurków - Kasina Wielka - Lubomir - Pcim oraz Sidzina - Hala Krupowa.
Fot: "Janasówka" w Jurkowie - miejsce mojego noclegu; Szosa nad Kasiną Wielką - idę na przełęcz.
Pomny wczorajszego późnego wstawiania, zrywam się 5:45 i po szóstej jestem gotów. Na dodatek inny gość, kierowca furgonetki, wychodzi o tej samej porze, dzięki czemu zjeżdżam z nim do głównej szosy przez całą wieś. Na dole sklep SPAR – robię szybkie zakupy i z jogurtem i rogalem idę na przystanek. Już po kilku minutach łapię autobus, którym dojeżdżam do Przymiarek. Omijam górę Ćwilin i Śnieżnicę, na których byłem też kiedyś nocą. Z Przymiarek od razu przeskakuję na kolejny bus, którym podjeżdżam kolejne kilka kilometrów do Kasiny Wielkiej. Stąd ruszam już na piechotę. Przez Wierzbanowską Górę wspinam się w kierunku Lubomira. Ładna droga, jak zwykle nie brakuje luźnych kamieni, jak wszędzie tutaj. W okolicach szczytu Wierzbanowskiej szałas w postaci małego drewnianego domku, z górnym pięterkiem wyłożonym sianem. Nad wejściem napis witający gości, a na ścianie przyczepiona kartka z napisem „Bacówka”, nad nią pięć gwiazdek. Są to zapewne gwiazdki, jakie można oglądać z siana nocą. Na pobliskiej polance rosną kanie. Brakuje tylko patelni i masła…
Fot: Górski "hotel" i kania (tuż przed nim)...
Schodzę z góry, po czym dalsza część szlaku to w większości droga – najpierw asfaltowa, potem usypana kamieniami, prowadząca w kierunku obserwatorium astronomicznego na Lubomirze (odbudowane, można zwiedzać). Po luźnych kamieniach idzie się słabo i dojście na szczyt Beskidu Makowskiego przyjmuję z wielką ulgą (godz. 10:00).
Fot: Las, niestety, jest ciągle dla wielu ludzi miejscem zrzutu odpadów. Tu - eternitowe płytki dachowe (wrrr...); Schodki, będące pozostałością przedwojennego obserwatorium na Lubomirze (Beskid Makowski, zwany Myślenickim).
Fot: Na szczycie Lubomira.
Zaczyna kropić, więc fotografie robię na szybko, z małego statywu. Teraz leśna droga na Kudłacze, do schroniska, gdzie miałem zjawić się wczoraj wieczorem. Po godzinie staję w małej, przytulnej jadalni. Znów jestem tu sam. Jeszcze niedawno odwiedzaliśmy to schronisko z Przemkiem (opis w fazie przygotowań do SpK). Pora na śniadanie, więc zamawiam jajecznicę i herbatę. Na zewnątrz akurat leje, więc to dobra chwila na pauzę. Odbieram z bufetu drugą paczkę map, którą wysłałem do gospodarza schroniska, Krzysztofa (dzięki za tę możliwość i przepraszam, że nie udało mi się dotrzeć na wieczór!).
Fot: Schronisko na Kudłaczach; Kapliczka przy szlaku do Pcimia (UWAGA! Na pniu strzałka szlaku - skręt w prawo! Oznaczenie niewidoczne wśród wstążek ozdabiających kapliczkę).
Fot: Dereń jadalny i tojeść...
Deszcz przechodzi, mogę ruszać dalej, czyli ciągle w dół, do Pcimia – najpierw asfaltową drogą, z której następnie czarny szlak odbija w prawo. Ostro, ostro w dół, aż do asfaltu na uliczkach Pcimia. Tu już muszę wdziać pelerynę, bo siąpi intensywnie. Na zejściu zaczyna pobolewać mnie noga (jakieś chyba ścięgno pod prawą łydką się zmęczyło i odmówiło współpracy). Odwiedzam więc aptekę. Kupuję jakiś magiczny krem na obicia, opuchnięcia i zmęczenia (Pani mówi, że dla sportowców, ale dodaje, że jak już boli to jest za późno – jak więc przewidzieć gdzie będzie bolało, albo gdzie nabiję sobie siniaka i zastosować krem w odpowiedniej porze, zanim się coś stanie? Hm, frapujące…). W Pcimiu wysyłam z poczty do domu pakiet „zużytych” w trasie map, wypłacam też kasę i udaję się na kolejny bus. Wsiadam do busika do Skomielnej, bo na Jordanów bezpośrednio nie ma szans. Przez pół godziny jazdy rozmawiam najpierw z moją sąsiadką, która wspomina dawne wędrówki górskie oraz spływy kajakowe, potem – gdy Pani wysiada – rozmowę zagaja Pan, który siedzi za mną. Do Skomielnej opowiada mi o szlakach jakie przemierzał z kolegą w okolicach Babiej Góry i Jałowca w 1969 r., między innymi o przejściu przez rejon katastrofy lotniczej na Policy (LOT, domniemana ucieczka pasażerów z Polski zakończona katastrofą, dziś upamiętniona tablicą w miejscu upadku samolotu na Policy) oraz o błądzeniu bez wody w paśmie Jałowieckim. Rozmawia się rewelacyjnie. Jak dużo osób ma coś do powiedzenia o górach, chodziło po nich i wciąż do nich tęskni i wraca… Niestety, w środku rozmowy, wyskakuję w Skomielnej i łapię bus na Jordanów, skąd następny do Sidziny. Tu wysiadam na krzyżówce dróg i ide w kierunku Wielkiej Polany. Podrzuca mnie jeszcze jakieś 3km miejscowy kierowca, więc bardzo łączoną komunikacją docieram do początku zielonego szlaku, który skręca z drogi w las powyżej Skansenu (Szlak Tradycyjnego Rzemiosła, ciekawe miejsce, widać pracujący młyn wodny). Stąd zaczyna się mój prywatny Szlak Martyrologii Pieszej, ponieważ noga – zastała w busach – odmawia posłuszeństwa i by ją rozruszać kuśtykam powoli. Całą drogę na Krupową pokuśtykuję, ale nie jest źle: są maliny i jeżyny.
Fot: Las po mżawkach jest cudowny, gdy wychodzi słońce i wstają opary...
Szlak długo pnie się do góry, wszak startuje niżej niż Wielka Polana, z której często wchodziliśmy do schroniska. I znów drogi kamienne, biegnące często w głębokich, wyjeżdżonych, gliniastych nieco jarach. Im wyżej, tym drogi lepsze, a szczytową część pokonuję rozległą polanką, dochodząc aż do sąsiadującego z Krupową szczytu Okrąglica. Tu nagroda w postaci zapomnianego przez wszystkich krzaka malin, obficie obwieszonego owocami. Po chwili jest ich pełna garść. Pycha.
Fot. Deser. Tym razem przed obiadem!
Powoli turlam się do schroniska. Po deszczyku nie ma już śladu, choć siąpił trochę jeszcze na podejściu. Na przełęczy upajam się widokiem wstających z lasów oparów oraz ciekawego nieba, pokrytego pasiastymi chmurami.
Fot: Na przełęczy, na Hali Krupowej.
W schronisku melduję się (godz. 18:00) u przesympatycznej gospodyni, którą znam już z ostatnich lat, m.in. z Marszonu czy slajdowiska jakie robiliśmy tu z Magdą, a organizowanego oczywiście przez Kubę Terakowskiego – człowieka orkiestrę o niespożytej energii i kreatywności co do wszelakich imprez marszowych, nie tylko górskich. W okienku rozmawia się miło, a jest jeszcze milej jak na stół lądują po kolei - żur, a potem pierogi z mięsem. Bajka. Gospodyni obdarowuje mnie GOPR-owską opaską elastyczną i nie chce żadnej zapłaty. Ot, w taki oto prozaiczny sposób po raz pierwszy pomógł mi GOPR w górach. Szczerze dziękuję, bo jutro Babia Góra, a nie sądzę, by ból w nodze tak po prostu przeszedł. Gospodarze oglądają kartkę, na której mam pieczątki od początku trasy. Po prysznicu czas podwieczorny spędzam w jadalni rozmawiając z garstką ciekawych górskich łazików. Jest para z Tczewa (rozmawiamy m.in. o grzybach), jest małżeństwo ze Śląska (podróże, historia…) i samotny Pan, który będzie mieszkać w tym pokoju co ja (co chwilkę przekazujemy sobie klucz). A śpię w wielomiejscowym pokoju, gdzie jest 8 piętrowych łóżek. 14 miejsc jest nadal wolnych.
Fot: Schronisko na Hali Krupowej; Pokój nr 1 - Te wszystkie graty są moje i jednego współlokatora. Miejsc jest tu aż 16!
Podczas ciekawych rozmów piszę relację z dwóch ostatnich dni. Panowie zgadują się, że są fanami gier komputerowych. Na pewno zadziwiłoby to mojego syna, Wojtka, gdyby zobaczył gości po pięćdziesiątce tak zapalczywie rozmawiających o „grywalności” i grafice w Gothicu, Settlersach czy Wiedźminie. Jest wesoło, opowiadamy przeróżne historyjki, w tym podróżnicze, górskie. Opowiadamy o różnych szlakach i miejscach noclegowych. Prawdziwa schroniskowa atmosfera. Po 20-ej gospodyni zamyka barek, a my siedzimy jeszcze dobre 2 godziny. Ja czasem piszę, a czasem włączam się w tok rozmów. W końcu zostaję ednak sam na Sali, zjadam kolacyjne kanapki i zaraz idę spać. Jutro test nogi i próba obłaskawiania Babiej Góry. Ciekawe co z pogodą, podobno ma być nieźle…
Rano strategia byczenia, oczywiście nie bez konsekwencji – każde późniejsze wyjście oznacza albo większe tempo wciągu dnia, albo skrócenie trasy. Ale jest to bardzo potrzebne i po Rysach i Turbaczu - tak właśnie poczułem: BYCZENIE JEST POTRZEBNE! Wstaję zatem po siódmej i po ósmej wędruję na stołówkę. Jest już kilka osób (o 8:00) otwierany jest bufet. A więc jajecznica i herbatka. Przychodzi Basia. Witamy się i przy śniadaniu opowiadamy na gorąco co tam u nas. Przychodzi też Basi koleżanka. Szkoda, że tak mało czasu, bo mamy o czym rozmawiać (muzyczna impreza na Gorcu, przemierzaczowe plany wystawowe, spotkania całej grupy, praca i brak czasu itd…). Gadamy około godzinki, ale niestety, trzeba mi dalej iść. Dziękuję za pozdrowienia od Magdy, która wędrowała z Basią jeszcze poprzedniego dnia! Na koniec robimy fotki na zewnątrz, na tle, jakie można sobie tylko wymarzyć: od rana horyzont zamykają Tatry posadowione na kożuchu chmur.
Fot: Tatry spod schroniska na Turbaczu oraz samo schronisko nad ranem.
Fot: Spotkanie Przemierzaczy na Turbaczu: od lewej koleżanka Basi, Basia Przemierzaczka, no i ja, też Przemierzacz, jakby co...
Po spakowaniu i pożegnaniach wędruję najpierw na szczyt Turbacza, który jest oddalony zaledwie o 10 minut od schroniska. Krótka seria fotek i zejście z drugiej strony masywu.
Fot: Na szczycie Turbacza.
Znajduje łącznik do innych szlaków i żółtym, pięknymi polanami, zasuwam na północny wschód. To pewna nowość, jednym słowem – zawracam. By obejść wszystkie pasma beskidzkie trzeba bowiem nieźle kluczyć w różnych kierunkach. Tempo od rana mam raczej słabe – lekko rozleniwione jajecznicą, lekko upałem, lekko czystym leniem. Toteż szlak upływa mi raczej powoli. Przysłopek, kolejne polanki, a słońce wali na głowę. Czapeczka – nie wiem czy bardziej chroni, czy grzeje. Dobrze, że nie ma gwizdka na czubku, jak w dawnych czajnikach, bo bym płoszył zwierzynę.
Fot: Polany, jagodziny... Prawie połoniny. Taki jest szlak w stronę Kudłonia.
Kulminacją pierwszej części szlaku jest Kudłoń. Przed jego szczytem spotykam małżeństwo z małym dzieckiem, niesionym w nosidełkach. Spotkałem ich rano na Turbaczu. Teraz byczą się na trawce, a mały wędrowiec najwyraźniej cieszy się z wypuszczenia na wolność. Na Kudłoniu piękne skałki, no i zaczyna się długie zejście do Lubomierza.
Fot: Zakręt na Kudłoniu. Stąd jeszcze 2h do Lubomierza. Zaczynają się ukryte w lesie skałki i mozolne zejście.
Fot: Goryczka trojeściowata też jak na połoninach... Skałki na zejściu do Lubomierza.
Fot: Dziś w tej chacie mieszka już tylko pokrzywa. Prawdziwek - schował się w jagodzinach.
Krajobraz jest piękny, poniżej lasu szlak prowadzi polami – tutaj bez mapy nie da rady, bo w terenie znakowanie jest beznadziejne. Kilka razy idę nie tą drogą co trzeba, w końcu zaczynam iść na azymut, w kierunku widocznych wież kościoła w Lubomierzu. Pokonuję strumień, który mógłby być niezłą atrakcją, ponieważ płynie przełomem szarych warstwowych łupków, a jego woda jest krystalicznie czysta. Wygląda to fantastycznie, ale wszystko ginie w pokrzywach. Szkoda, że szlak nie prowadzi jego brzegiem, bo byłoby to porównywalnie piękne do np. Wąwozu Homole. Szlak wychodzi jednak wyżej na asfaltową drogę wiejską, która prowadzi mnie do szosy i do sklepu w centrum wsi. Przy dzisiejszym upale sklep jest równoznaczny z oazą. Pani dziwnie się przygląda jak kupuję wodę, kolę i jeszcze inne płyny, a do tego loda. Żądza picia jest wielka. Szlak wychodzi z Lubomierza dużo niżej, trzeba zejść spory kawałek wzdłuż szosy. Jak już odnajduję wyjście, osłabia mnie stok jaki widzę: droga kamienna, prościutka, stromo do góry, bez grama cienia. Jest już 14:00, więc jest jasnym, że po wejściu na Mogielicę będę szukać innego niż zaplanowane miejsca na nocleg, bo dojście stamtąd przez kilka kolejnych gór aż na Kudłacze będzie niemożliwe. Bardzo powoli zdobywam tropikalne wzgórze. Jak dochodzę do drzew, mam ochotę całować ich korę. Na kilkuset metrach pochłaniam chyba z litr wody. Przy czym wszystko pojawia się od razu na moim czole. Wędrówka po szlaku w kierunku Mogielicy zajmuje od Lubomierza jeszcze niecałe 4 godziny.
Fot: Rzut oka na Luboń Wielki. Tym razem tam nie wstąpię...
Fot. Mogielica widoczna już jest z daleka... Tańczące buki...
Najgorsze jest to, że w momencie, gdy już Mogielica się zbliża na wyciągnięcie ręki, nagle stok opada i tuż przed nią traci się sporo wysokości. Na przełączce stoi kapliczka, a przy niej kilka ławek. Siadam oko w oko z Matką Boską zjeść Petitki. Patrzę jej w oczy, by wyczytać z jej oblicza jakie są moje szanse na wejście. Dziwnie się uśmiecha, tak jakby chciała powiedzieć, co w ogóle o mnie myśli, hehehehe. Robię kilka zdjęć i zaczynam podłażenie. Idzie się lepiej i krócej niż mi się wydawało, że potrwa. Może to też zasługa słońca, które jest już stanowczo niżej. Optymizm rośnie szczególnie w momencie na podszczytowych łąkach, z których jak na dłoni widać już wieżę widokową na szczycie. Na końcu jeszcze trochę piłowania i jest.
Fot: Podszczytowe łąki. To już nie daleko; Tabliczki szlaków na szczycie Mogielicy.
Niemiłosierny kopiec, który kilka lat temu zdobywaliśmy z Magdą o świcie, podczas Marszonu, padł po raz drugi. Nie mam siły wejść na wieżę. Robię tylko kilka zdjęć. Strasznie dużo śmieci. Natomiast okolica szczytu bardzo malownicza.
Fot: Mogielica - na szczycie.
Fot: Jedno ze skupisk śmieci zostawionych pod wieżą na szczycie Mogielicy.
Zejście zaczyna się od razu bardzo ostrym spadkiem, który z niewielkimi wyjątkami trwa na sam dół do Jurkowa. Wybrałem zejście w tym kierunku, po zaplanowanej wcześniej trasie, z co najmniej dwóch powodów. Po pierwsze w Jurkowie jest (na mapie) zaznaczone jakieś miejsce noclegowe, po drugie nadal idę w kierunku zaplanowanym, co daje szansę kontynuowania marszu od rana w tą samą stronę.
Fot: Polany na zejściu do Jurkowa (Cyrhla); Dziewięćsiły.
Schodzę do wsi i pierwsze co widzę to drogowskaz do gospodarstwa agroturystycznego. No i o to chodzi. Dom jest dosłownie o kilka kroków od krzyżówki, więc jestem tam za moment. Pukam w drzwi, a potem w okno. W końcu ktoś otwiera. Miejsca są, zostaję zaproszony do środka. Gospodarstwo nazywa się „Janasówka”. Bardzo ładne, schludne miejsce, oferujące dobre warunki noclegowe. Jest dobrze. No i nie muszę już nigdzie iść. Gospodarz pyta gdzie jest babka. Najwyraźniej to ona jest tu szefową. Odpowiedź z korytarza brzmi „w babkolandii”, po czym kuchnię wypełnia śmiech. Zjawia się sympatyczna Pani i zaprowadza mnie do pokoju. Łazienka i pokój wyglądają dużo lepiej niż jakiekolwiek moje oczekiwania. Rewelacja. Na dodatek mogę kupić u gospodarzy oranżadę i wodę mineralną na jutro. Ponownie, po myciu, robię małe pranie (tym razem koszulki, spodenki i skarpety). Opisuję dzień z Rysami i ponownie nie mam sił, by opisać też to, co zdarzyło się dziś.
Ten dzień od początku planowania trasy spędzał mi sen z powiek. Jak pogodzić Tatry i Gorce i dzięki temu zaoszczędzić dzień w kalendarzu. Wszak wszystko ma się odbyć w trzy tygodnie z niewielkim okładem. No i pewnego dnia, rozpisując trasę wpadłem na ten „genialny” pomysł, by oprócz Rysów, wpasować w ten sam dzień coś jeszcze… Wstawanie w Roztoce o 4:30 to dramat. W ogóle wstawanie o tej porze to dramat, a co dopiero w miejscu, gdzie ludzie znajdują oazę spokoju i wytchnienia, a tu… mój budzik: trach! Nie było rady - co zaplanowane, trzeba wykonać. By nie drażnić współlokatorów pokoju, już kładąc się przygotowałem bagaż, plastry do naklejenia, od których codziennie zaczynam (świetne ćwiczenie na koncentrację po obudzeniu) i wszystko inne. Zwinąłem śpiwór, w nim jego opakowanie i zbędne mapy po czym położyłem to zawiniątko w nogach sąsiadki (pani, z którą tyle wczoraj rozmawiałem – zgodziła się bym to zostawił, ponieważ ona zostaje w Roztoce trzy dni, a ja musiałbym to niepotrzebnie zabierać ze sobą. Do depozytu tak wcześnie bym się nie dostał). No i plecak, buty w ręce i wyjście do umywalni. Na Sali jadalnianej leżą Ci, dla których została „gleba” (zabrakło miejsc). I tak dobrze, że w ogóle mogli przenocować, bo wiem, że z „glebą” w schroniskach coraz trudniej. Roztoka pozostaje jednak wierna tradycjom i „glebę” oferuje. Wychodzę, gdy szarość staje się powoli bielą, jest 5:36. Mimo woli wypatruję dookoła niedźwiedzia, który ponoć jest tu regularnym gościem - a właściwie kto tu jest gościem, a kto gospodarzem w tych tatrzańskich ostępach? Misia nie ma - trudno. Dziś liczenie ludzi na asfalcie jest bardzo proste. W drodze do Morskiego Oka spotykam tylko odpoczywająca na podejściu parę, a tuż przed schroniskiem doganiam inną czwórkę ludzi. Nie znaczy to wcale, że jestem pierwszy w Moku, ależ gdzie tam. Ale, okazuje się później, że to jest może pierwsza piętnastka. Jest 6:50, a więc 6km w 1h14 minut – czas, który daje mi coraz więcej nadziei na spełnienie dzisiejszych planów.
Fot: Schronisko nad Morskim Okiem, dziwnie puste o tej porze. Góry w wodzie... Odbija się m.in. szpiczasty Mnich.
Dalej zatem na Czarny Staw, przy okazji cykając fotografie. Trzeba to wykorzystać, gdy nie ma tu ludzi. To prawie surrealizm! Mięgusze i Mnich odbijają się w tafli wody. Piękno gór topi się w Morskim Oku i podwaja. Gdzie jest oryginał, a gdzie kopia? Nad Czarnym Stawem kilka osób skręca pod ściany – to wspinacze. Ja, nie czekając na kilka innych osób, okrążam staw i powoli pnę się pod Bulę. To jeden z trzech najuciążliwszych elementów drogi na Rysy, z czego pierwszy już mam za sobą – asfalt! Pod Bulę pod Rysami scieżka na niewielkiej odległości pokonuje sporą wysokość. Kroki są długie i wysokie. Mijam lodowiec pod Bulą i powolutku pnę się wzwyż.
Fot: Lodowiec nad Czarnym Stawem; Czarny Staw ze ścieżki w stronę Buli pod Rysami. Jeszcze w porannym cieniu.
Rysy są ciągle gdzieś z lewej, poza widokiem, dopiero po wyjściu w okolice Buli widać szczyt w całej okazałości. Ale ciągle wisi on gdzieś na niebie i z tej perspektywy jest on tak samo dostępny, jak sąsiednie Mięguszowieckie. Wydaje się, że to nieosiągalne. Przed Bulą mijam chłopaka, który był dziś na górze o wschodzie słońca. Wyszedł o 2:00 w nocy po biwaku na skałkach, nad Czarnym Stawem. Na szczycie był w okolicach 5:00. Chwilkę rozmawiamy o tym, gdzie każdy z nas wędruje… Na Buli chwilka relaksu w postaci herbatników i wody oraz rozmowy z piątką sympatycznych ludzi, którzy doszli tu wcześniej (potem idziemy prawie razem cały czas, wymieniając raz po raz po kilka zdań). Jedna z dziewczyn wypatruje różnych kształtów skał i mówi, że widzi kogutka. Na co jeden z jej kompanów pyta „A co piłaś?”. Śmiejąc się i wypatrując wyżej drugiego kogutka, wspinamy się ponad Bulę. Ścieżka zawęża się i strome kawałki pokonuje po głazach, na których pomocniczo rozpięto łańcuchy. Większość etapów można przejść bez ich użycia, ponieważ stok jest wystarczająco szeroki i oferuje inne bezpieczne oparcia. W kilku miejscach jednak robi się wąsko i dość stromo i sięgniecie po łańcuch staje się konieczne. Jest kilka, może z pięć serii łańcuchów, z czego przedostatnia, długa prosta to ciąg biegnący prawie pod szczyt.
Fot: Kamienne stopnie stają nieco dęba, potem zaczną się łańcuchy; Widok na wschód tuż spod szczytu Rysów.
Znakiem, że jest już naprawdę blisko, jest wychylające się nagle słońce, świecące prosto w twarze wchodzących. Morskie Oko i Czarny Staw najpierw malały w oczach, a teraz już skryły się za Bulą, skąd szlak skręcił w lewo i uniemożliwił podziwianie ze szczytu akwenów w dolinach. Nareszcie wyczekiwane przejście w prawo po malutkiej grańce - tu ostatni łańcuszek. Miejsce dość eksponowane, dające głębokie i dalekie widoki na obie strony góry, toteż jedna dziewczyna z towarzyszącej mi piątki siada tutaj przy skale i mówi, że dalej już nie pójdzie. Takich decyzji się nie podważa i nikogo nie namawia do czynów ponad siły, toteż słusznie dziewczyna zostaje pod skałką i czeka na powrót swego towarzystwa. Jest to co prawda dosłownie 20m od szczytu, ale w przypadku lęku przestrzeni lub osłabienia fizycznego, tego fragmentu faktycznie lepiej nie pokonywać. Jeszcze zatem jeden łańcuszek i kilka większych głaziorów (na sam szczyt można wejść zarówno lewą i prawą stroną, ale prawa jest lepiej przygotowana, a lewa – ponownie – eksponowana, nie dla wrażliwych. Na szczycie (jestem tu już o 10.10) jest kilkanaście osób, tak samo na słowackim jego bliźniaczym wierzchołku, który jest odrobinę wyższy. Ja już tam nie idę, byłem kiedyś.
Fot: Na szczycie Rysów.
Fot: Znak czerwonego szlaku na Rysy, tuż pod szczytem; Czarny Staw i Morskie Oko widoczne spod Rysów, z zejścia na Bulę.
Teraz ważny jest dla mnie także czas, więc inne atrakcje muszę sobie odpuścić, takie choćby jak położone tuż za Rysami małe słowackie schronisko, a raczej bardziej bufet „Chata pod Rysmi”. Podziwiam kilka minut widoki. Przypadkowi Słowacy robią mi kilka fotek do dokumentacji i po kilku minutach czas wracać na dół. Na Rysach można łatwo utknąć, gdy świętowanie wejścia przeobrazi się w dłuższy piknik. Powodem utknięcia nie są bynajmniej możliwe efekty tego pikniku, lecz korki, jakie tworzą się w wąskich miejscach na łańcuchach. Im później, tym więcej ludzi zaatakuje szlak, zjawią się klienci busów z Zakopanego i okolic, którzy tłumnie dotrą asfaltem. Zacznie się niezły pochód, który już kiedyś nas tu przyblokował i spowodował nieoczekiwaną zmianę planu – czyli zejście na stronę słowacką (tu szlak opada łagodnie, bez żadnych technicznych trudności). Zabieram się zatem za schodzenie zanim dotrą tu klapki, szpilki i sandałki. Odcinki, których nie lubię (łańcuchy na wąskich przesmykach, gdzie trudno się mija wchodzących) o dziwo pokonuję be problemu, a im bliżej Buli tym szerzej i mijam nadchodzące osoby kierując się równoległymi „kanałami” po skalnych stopniach. Odpowiadam na setki pytań „Jak daleko jeszcze?” lub „Jak to dalej wygląda?”. Zawsze odpowiadam: „Im wyżej, tym piękniej”, no i że „już niedaleko”, no bo czymże jest te 3-4h w stosunku do wieczności, prawda?
Fot: Krystalicznie czysty i sterylny Czarny Staw oraz zielone i pełne pstrągów Morskie Oko. Woda przykuwa wzrok wręcz hipnotycznie.
Schodzi mi się fantastycznie, ok. 13ej jestem pod schroniskiem w Moku, a już o 14.07 w Roztoce – i to slalomem, bo do góry walą już tysiące ludzi (nad Morskim brzeg wygląda jak plaża w Mielnie – katastrofa!).
Fot: Piknik w rezerwacie - bez komentarza (nabrzeże przy schronisku nad Morskim Okiem).
Mając dobry czas, postanawiam się przebrać w schronisku, przepakować upychając depozyt zostawiony rano w kanciapce z telefonem oraz śpiwór, który dzielnie na mnie czekał w pokoju 14. Zamawiam w międzyczasie moje ulubione już tutejsze danie, czyli kotlety serowe z uśmiechem z pomidorów (może wejdzie takie danie do menu?) i zostawiam mojej sąsiadce, zaprawionej górołazce pocztówkę z podziękowaniami za przechowanie śpiwora (jeszcze raz dziękuję, także z interesujące rozmowy wieczorne, w tym porady dotyczące kremu na kolana). Konsumpcja trwa niemal równolegle z wszystkimi tymi czynnościami. Punkt 15.00 ruszam spod schroniska, a moim celem jest inny obiekt, który – z tego co wyczytałem z artykułu wiszącego w Roztoce na ścianie - prowadzi rodzina tutejszych gospodarzy. Tym obiektem jest Turbacz, schronisko pod jego szczytem.
Fot: Budka telefoniczna w schronisku w Roztoce to także depozyt; Nowy Targ - tablica-dworzec busów. Czy coś tu w ogóle przyjedzie?
Busy z Palenicy odjeżdżają sprawnie, jeden za drugim. Niezły ekonomiczny samograj. Z góry walą tysiące ludzi, a prawie wszyscy chcą jechać czymś dalej. Mój bus, po kilku minutach również rusza, akurat nadążam jeszcze zakupić zapas wody na dalszą trasę. Przed 17-tą jestem na dworcu w Zakopanem, gdzie „superantypatyczna” pani w okienku informuje prawie każdego, że dziś już w ogóle nie ma co liczyć na jakiekolwiek bilety na autobusy z Zakopanego. Jest niedziela i trzeba sobie było rezerwować. Pomimo to, jakoś dziwnym trafem udaje mi się wepchnąć do autokaru „Szwagropolu” (znam tą firmę od ładnych kilku lat, a poznałem ją, gdy jeździłem w góry z Krakowa z Przemkiem. Teraz mają już super flotę, dawniej jeździliśmy z nimi autosaniami, teraz – full wypas, jak to się mówi). Autokar jest wielki, więc zabiera sporo nadprogramowych osób. Do Nowego Targu rozmawiam sobie z sąsiadem, panem w średnim wieku, o górach, więc jest bardzo miło. W Nowym Targu jestem zatem około 17:30 i tu bajka się kończy, bo najbliższy bus w stronę Szczawnicy jest dopiero o 18:30, a PKS jeszcze później. Szukam innych opcji w okolicy, ale kończy się to tylko zjedzeniem loda w narożnej lodziarni jedną krzyżówkę od dworca (dobre!). Przy okazji widzę jakiegoś lokalnego szeryfa, który chwiejnym krokiem idzie z założoną przez ramię ciupagą. O, matko… Przystanek, z którego ma odjechać bus jest tylko tablicą rozkładu jazdy stojącą koło sklepu i pustego placu. Gdyby nie to, że jeszcze wczoraj przyjechałem tu ze Szczawnicy, jakoś trudno by mi było uwierzyć, że coś tu podjedzie. W gronie oczekujących żartujemy sobie na ten temat. Fakt, że poprzedni bus, do Ochotnicy, nie nadjechał powoduje, że żarty są raczej wisielcze. Czas jak zwykle umila rozmowa, tym razem z poznańską studentką z Gorzowa Wlkp. (kierunek lutniczy! Buduje instrumenty dawne, skrzypce! Prawie jakbym spotkał Stradivariusa… Pozdrawiam i życzę sukcesów w tej niełatwej sztuce!). Jedzie do Szczawnicy i tak samo zastanawia się, czy tam dziś dotrze. W końcu jednak bus się zjawia i jedziemy, ale… nie za długo, bo w stronę Szczawnicy korki! Spowodowane są one remontem mostu w okolicach Łopusznej, a ja właśnie tam chcę wysiąść. Kierowca robi co może, a raczej nawet to, czego nie może, czyli jedzie czasem lewą stroną, zakręca do przysiółków – wszystko by trochę „ugrać” na tej kombinatoryce. W busie robi się wesoło. Kierowca puszcza muzykę. Przede mną siedzi przesympatyczna starsza pani, która śmieje się, że jak ją spytają czemu wróciła tak późno, to powie, że była na dyskotece. Śmiejemy się tylko, że parkiet nieco za mały. W końcu bus dociera do Łopusznej, ale jest już po siódmej. Żegnam się na prędce z zapoznanymi osobami i zaczynam marsz przez wieś. Robię jeszcze fotki dworu zabytkowego (muzeum) i ruszam żwawym – jak na „po Rysach” – krokiem.
Fot: Dwór w Łopusznej w ostatkach światła dziennego.
Gdy osiągam koniec wsi (a wsie tu, Panie, dłuuugie!), robi się już szaruga. Po raz pierwszy wyciągam zatem czołówkę i na Turbacz wędruję w jej świetle. Las żyje swoim nocnym życiem, słychać ruch zwierzyny, szmer strumyków, wiatr. Jest cudnie, tym bardziej, że z nieba spada snop światła – jest pełnia. Na otwartych przestrzeniach jest prawie widno i czołówka jest niepotrzebna. Dostaję sms, że dziś w schronisku na Turbaczu nocuje też inna Przemierzaczka, Basia. Basia mieszka w Pobliżu Turbacza i wybrała się na szczyt ze swą koleżanką, po spędzeniu weekendu na festiwalu Gorcstok (na Gorcu). Ale że moje przybycie planowane jest gdzieś na 23-ą, a one nie spały poprzedniej nocy, od razu mówimy sobie dobranoc. Tymczasem idzie mi się dobrze i bardzo szybko. Pod schronisko pod Turbaczem dochodzę już o 21:53, z czego jestem bardzo zadowolony. Tym samym udał się podplan „Rysy i Turbacz w jeden dzień”.
Fot: Ostatnia "nocna" tabliczka tuż pod schroniskiem na Turbaczu. Na szczyt idę dopiero rano.
Ku mojej radości, chłopak obsługujący bar/kuchnię otwiera ja dla mnie i mówi, że może przygotować praktycznie wszystko. Czy może być lepiej? Pałaszuję żur, a potem schaboszczaka z samą surówką. Chleb zostawiam sobie na śniadanie. Teraz wstępują we mnie dodatkowe siły – jeszcze robię małe pranie 2 koszulek i próbuję pisać, ale oczy mi się zamykają. W końcu muszę się poddać...
21.08.2010: Etap IX: Durbaszka - Szczawnica oraz Palenica - Roztoka.
Nocnych alarmów nocujących pod Durbaszką batalionów na szczęście nie było. Ale punkt o szóstej ktoś mocnym głosem odśpiewał pobudkę i zaraz zaczęło się tupanie bucisk na zbiórkę. Ja też dziś wstałem dopiero o szóstej – nie było pośpiechu. W porannym słońcu, pożegnawszy się z szefem i sztabem zamieszania. Po kudłatej łące, jeszcze mokrej od rosy… BIGOS!!! … O, przepraszam, to drze się kuchnia w Roztoce. Kobita ma donośny głos… O czym to ja… Acha… Po łące, pod górkę wróciłem na niebieski szlak grzbietowy Małych Pienin. Krajobraz wydaje się inny niż wczoraj, no bo światło zupełnie inne. Znów panorama na wiele szczytów, a z sąsiedniego wzniesienia także na Tatry.
Fot: Widoki z malowniczego szlaku do Szczawnicy: Na lewo Tatry, prosto - Pieniny (Trzy Korony).
Robię kilka zdjęć, w szczególności grupie Trzech Koron, która stoi w ścielących się niżej chmurach. Tu już słońce zaczyna prażyć, a tam ludzie śpią pod pierzyną chmur i nie tylko. Spotykam porannego górala z synem, przestawiających ogrodzenie elektrycznego pastucha, poza tym pusto. Jeszcze jest za wcześnie. Z pagóra na pagór zbliżam się ku Szczawnicy. Teraz, gdy odsłaniają się kolejne widoki, widzę, że to co było według mnie wczoraj Sokolicą czy Bryjarką, wcale tym jeszcze nie było, tyle tu stożkowatych grzbietów.
Fot: Kania (sowa) i oset... Przyroda jest dziś chojna. Spotykam także kunę, ale jest za szybka na zdjęcie...
Szlak jest mizernie oznakowany, w szczególności na polnych krzyżówkach, toteż z pięć razy gubię go i odnajduję, w tym raz gubię go idąc granicą, gdy on skręca nagle dziwnie w prawo. Granica kluczy, ale w końcu spotyka się ze szlakiem w dalszym odcinku. Jedyna konsekwencja to to, że zajmuje to więcej czasu, ponieważ ścieżka graniczna pokonuje rozliczne chaszcze i rozpadliny, w tym jeden dość głęboki jar ze strumieniem. Dawno tędy nikt nie szedł. Nawet obserwuje mnie jedna zdziwiona kuna. FILET z FRYTKAMI!!!! Przepraszam, to znowu kuchnia – ależ ta dziewczyna ma głos… Za jarem, wydrapuję się na kolejną mokrą łąkę, gdzie szlak bezczelnie biegnie sobie wygodną drogą. Na domiar śmiechu, wychodzę nań tuż koło tabliczki przypominającej turystom, by nie zbaczali z przygotowanego dla nich szlaku. Wrrrr.
Fot: Trzy Korony wciąż stoją w pierzynie chmur...
Wyciąg po mojej prawej na kolejnej górze to niechybny znak, że staję na Szafranówce. W dole widać urządzenia letniej kolejki górskiej (zjeżdżalni). Szlak niebieski przechodzi tu chaszczami, nieopodal punktu widokowego. Na otwartym terenie widać tylko żółty łącznik, biegnący z dołu. Szczyt, będący ciekawymi skałkami dawno zarósł, choć na mapach jest zaznaczony jako miejsce panoramicznych widoków. Teraz już zjazd w dół, najpierw po stromym kamienno-gliniastym zboczu, a po kolejnej polance (znów krzyżówka, na której nie wiadomo gdzie biegnie szlak – zero oznaczeń) dalej w dół po śliskim spadzie do lasu. Po tym zejściu czeka mnie już wejście do Szczawnicy, a miejsce wejścia to budynek schroniska Orlica, posadowionego nad samym Dunajcem. Ileż to razy już tu byłem… Namiot w sadzie nad Grajcarkiem… no a potem „Wiła wianki i wrzucała je do falującej wody…”. W 1990 roku tutaj właśnie kupiłem sobie pierwszą książeczkę GOT, której potem… nigdy nie użyłem! Przepraszam, takie steki skojarzeń… STEKI! Boże, ludzi w sali niewiele, po co ten krzyk?... W Orlicy zatrzymuję się tylko po pieczątkę, na chwilkę, potem przemarsz alejką spacerową wzdłuż Dunajca. Kolor rzeki jest mieszaniną różnego rodzaju zieleni i błękitu. To taka organicznie czysta, przyciągająca woda. Cudnie. Pogoda jest jak drut, pocztówkowa. Robię kilka fotek z mostu nad Grajcarkiem i mijając deptakowiczów idę na przystanek busów.
Fot: Schronisko "Orlica" w Szczawnicy; Panorama Dunajca z mostu na Grajcarku.
Nie dochodząc nawet do centrum, łapię busa do Nowego Targu (10.23), więc moja przygoda ze Szczawnicą tym razem jest wyjątkowo krótka. Przejeżdżamy przez nienaturalnie zakorkowane Krościenko. To efekt budowy nowego mostu i kierowania ruchem tylko z jednej jego strony. Kierowca narzeka na brak kultury na drodze i stratę czasu… W Nowym Targu jestem zatem przed południem. Tu, ledwo zdążam zjeść ciastko z lokalnej piekarni (naprzeciwko dworca PKS, „kapuśniaczek” – coś w rodzaju pasztecika - pycha!) i zaraz łapię PKS z Częstochowy do Zakopanego… BIGOS!... O, matko, kto zamawia bigos o tej porze?... Przepraszam za te okrzyki. Trochę przysypiam w autobusie… Budzę się na dworcu, na miejscu. Dowiaduję się, że busy na Palenicę Białczańską odjeżdżają co 7-10 minut, więc mam spory luz w dalszej organizacji dnia. Idę na Krupówki doznać szoku kulturowego. Uwierzcie mi, po kilku dniach w Beskidach, w szczególności w pustkach Beskidu Niskiego, znalezienie się w tej ludzkiej masie jest naprawdę szokiem. Odwiedzam dwa sklepy z butami, ponieważ myślałem o zmianie „opon”, ale stwierdzam, że góruje niestety tandeta w cenach bardzo dobrych butów, więc odpuszczam – jakoś się doczołgam w moich. Skoro nie kupuję butów, to siadam sobie w jednej z karczm ("Staro Izbo") i obserwując tłumy zjadam sowity posiłek, w tym m.in. zakręcone jagnięce kiełbaski, które są moim tutejszym smakołykiem. Przy okazji kontaktuję się ze światem wypisując sms-y do rodziny i znajomych. Wizyta w bankomacie – nieodzowna na następne dni, ponieważ czeka mnie kilka dni w Beskidach, malutkie zakupy w spożywczym i idę z powrotem na dworzec, skąd busem jadę na Palenicę.
Fot: Panorama Tatr z Zakopanego.
Zgodnie z oczekiwaniami, tłumy z Morskiego Oka walą nieziemskie! Szkoda, że nie ma innej opcji dotarcia do Roztoki niż „droga martyrologii turystycznej” czyli asfalt do Moka. Umilam sobie czas podczas podejścia licząc schodzących ludzi. Nie zgadniecie ilu minąłem - koszmar! Tylko do Wodogrzmotów Mickiewicza, a więc na jakichś 3-3,5km mijam... 1630 osób. Przestaję liczyć, gdy przy wodospadzie zauważam tłum, na oko 200 osób w jednym miejscu. Praktycznie brak miejsca przy barierce, by zerknąć na spadającą Doliną Roztoki wodę. Tymczasem do góry idę ja i jeszcze jedna para. Nie znaczy to, że w Roztoce jest pusto. Mimo położenia na uboczu, schronisko jest pełne, a obsługa ma sporo do roboty. Ale na ścieżce zejściowej do schroniska spotykam tylko 9 osób – jest różnica.
Fot: Olbrzymi wiatrołom w Dolinie Roztoki. Krajobraz uległ tu znaczącej przemianie.
KOTLET Z SERA!!! No, to wreszcie mój. Siadam i zajadam, Ser panierowany, frytki, a do tego piękny uśmiech z ułożonych półksiężyców pomidora (to na specjalne moje zamówienie, czyli można rzec – uśmiech za uśmiech). Dzięki szybkiemu przyjściu zajmuję sobie jedno z dolnych miejsc na piętrowych łóżkach. Dziś mieszkam w „ósemce” która jest praktycznie „dziewiątką”. Mam bardzo miłe towarzystwo, sporo rozmawiamy. Jest jedna Pani o długim stażu górskim, jedna dziewczyna chodząca samotnie i cztery osoby z jakiejś fajnej ekipy, kończącej jutro górską przygodę. Dwóch pozostałych nie znam (para - przychodzą późno). Gadamy razem w pokoju o naszych trasach, o problemach z lasami (cała ścieżka do schroniska wiedzie teraz wiatrołomem, czegoś takiego tu nie widziałem. Zawsze schodziło się tu ciemnym lasem, a teraz słońce. Powaliło setki drzew na wielkiej przestrzeni, a mnie powaliło ogromem zniszczeń)… Potem jadalnia rozbrzmiewa dziesiątkami głosów i śmiechów ludzi, którzy dziś tu mieszkają. Młodzież gra na gitarze i śpiewa – toż to prawie rzecz już niespotykana. Brawo! Wychodzę jeszcze do sali na piwo, słucham różnych rozmów i historyjek, ale na gadanie nie mam już siły.
Fot: Sala jadalni w schronisku w Roztoce.
Z większości mojego towaru, jaki noszę, robię spory depozyt, zanoszę go do przechowalni, by nie wnosić niepotrzebnych rzeczy na Rysy. Plan jest taki, by zabrać minimum ważnych rzeczy, ruszyć wcześnie, bo jutro czekają mnie nie tylko Tatry. Podobno regularnie pod schronisko przychodzi niedźwiedź. Ale ja nie śpię przy oknie, w razie czego sięgnie po kogoś innego, hehehehe. Może spotkam go o świcie? KOTLET! BIGOS! WRZĄTEK!... I tak cały wieczór…
Ruszyłem nogą – niedobrze. Drugą – gorzej. Czy to w ogóle moje kończyny? Wstałem. Poczułem się jak nowo narodzona żyrafa, próbująca złapać równowagę na koślawych nogach. Stan ten trwał dość długo. W ogóle miałem wrażenie, że do połowy dnia szedłem jakoś wszerz niż wzdłuż. Udało mi się jednak dość szybko spakować i ruszyć ok. 6:30. Zapomniałem Wam napisać, że wczoraj zmasakrowałem moje klapki malezyjskie, które do wczoraj były japonkami. Nie mogłem w nie wsuwać stóp – raz ze względu na pęcherze i obtarcia, dwa – po założeniu skarpet, w ogóle, bo ten pionowy pasek nie wchodził. Więc, jako innowator, wyciąłem te pionowe paski, co - jak już pewnie wiecie (Ci, którzy już to próbowali robić) - spowodowało, że teraz klapki śmiesznie wiszą na stopach i człapię w nich jak czapla na bagnach. W ogóle więcej je noszę w rękach, tylko zakładam tam, gdzie mokro, np. pod prysznic. To tyle uzupełnienia. Mamy więc żyrafę i czaplę, więc może ten dzień będzie dniem zoologicznym. Tak więc, zmęczony jak pies, wywlokłem się o 6:30 i w porannym słońcu (jakże inna atmosfera wokół schroniska niż wczoraj!) rozpocząłem schodzenie do Łomnicy Zdroju i potem do Piwnicznej. Z mapy wyglądało to na pestkę, no oprócz dużego spadku wysokości. Zejście jest zmienne. Raz wychodzi się na słoneczne, trawiaste, płaskie prawie polany (wypłoszyłem z jednej z nich ładną łanię), a raz idzie lasem i wtedy szlak opada ostro, po kamieniach, tracąc bardzo szybko, nagle, na wysokości. Nie jest to dobry układ, gdy z bolącymi stopami zaczyna się dzień od długotrwałych zejść. Po okrągłej godzinie kuśtykania w dół dochodzę do szumiącego w dole strumienia, przechodzę na drugą jego stronę i ruszam drogą. Stąd mapa pokazuje, że przez całą Łomnicę biegnie droga, tyle że… w wyższej partii tej drogi… drogi nie ma! Okazuje się, że drogę w tym miejscu zabrała fala powodziowa i przez jakieś 2-3 km schodzę doliną bez drogi, po wąskich ścieżkach wydeptanych w osuwisku i po kamieniach w strumieniu.
Fot: Ból w nogach kładzie się na szlak długim cieniem... A tu była droga! Powódź zabrała wszystko! (Łomnica).
Przypomina mi się od razu wędrowanie po dolinach Nepalu. Ten sam klimat: zero drogi, wąska ścieżka, przejścia przez wodę i nawet podobny zapach wilgoci głębokiego jaru. Woda poczyniła tu straszne zniszczenia. Zabrała po prostu cały nasyp, drogę, mostki – wszystko. Dopiero koło leśnej szkółki, droga na powrót się pojawia i od teraz schodzę właśnie nią. W centrum (czyli koło kościoła) Łomnicy, łapię łącznikowy zielony szlak na Kicarz, pokonuje jego grań i znów schodzę krętą, betonową drogą przez przysiółki Piwnicznej.
Fot: Małopolska Wyspa Wielkanocna (pod przełęczą na Kicarzu).
Na Walczakach piękna droga stworzona przez mieszkańców – śliczne drewniane domy, pełno kwiatów. Nie omieszkałem pochwalić ten porządek i wyrazić zachwyt miejscem dwóm panom stojącym przy furtce. W odpowiedzi usłyszałem: „Ta, niech Pan tu przyjedzie zimą, to śniegu jest potąd” (i tu pokazał gdzieś na wysokości piersi). Nie był to chyba zachwyt. W sąsiedztwie budowany był akurat dom z bali – ciesielski spec obtykał właśnie szczeliny między elementami ścian, tworząc warkocze z wiórów. Krzyknąłem do niego „Pan Optyk?”, zaśmiał się i krzyknął „No!”. Po drogach zszedłem do nowej, wykańczanej właśnie pieszej kładki nad Popradem, gdzie poczułem wreszcie ulgę. Trzy godziny, podczas których głównie schodziłem i kluczyłem – albo drogami, albo w strumieniu, albo na skarpie. Kolana już to odczuły. Ale nadeszły lepsze czasy… Po wizycie w sklepie marki EKO (jogurt pitny truskawka, niestety OSM Sanok już tu nie dojeżdża), a także po kryterium ulicznym w Piwnicznej, wychodzę w końcu z miasta. Cały czas kombinuję jak zmodyfikować trasę. Jedno jest pewne. Nie pójdę, jak zakładałem, na słowacką stronę. Magurę Spiską, jako „nie naszą” zostawię sobie na kiedy indziej. Zatem pozostało wybrać miejsce zakwaterowania na koniec trasy oraz sposób rozegrania jej przebiegu. Najpierw pomyślałem o pójściu do Bacówki na Obidzy, skąd, po zostawieniu plecaka i zakwaterowaniu, mógłbym najpierw pójść „na lekko” na Radziejową (w kier. północnym, najwyższy szczyt Beskidu Sądeckiego), wrócić i później, też bez bagażu, wypaść na Wysoką (na południe, Pieniny). Z mapy jednak inna droga lepiej się układała. Poszedłem zatem od razu w kierunku Radziejowej, zakładając zejście na Obidzę i ewentualne zaliczenie „na lekko” Wysokiej po południu. Ale tak na serio, to cały czas zmieniałem koncepcję. Z Piwnicznej wyszedłem przez jakieś wysoko położone przysiółki, nieoznaczonymi drogami, na azymut, łapiąc żółty szlak w kierunku Niemcowej wśród ostatnich chałup. Upał nieźle przypiekał, droga wiejska, betonowa, pięła się bardzo ostro do góry, co wymuszało przystanki. Spotykam tylko pojedyncze osoby i jedną grupę międzynarodową, ale wyglądają bardziej na kuracjuszy z Piwnicznej niż na górskich łazików, choć wszyscy z kijkami. Francuzi, dziwne, nie odpowiadają na „dzień dobry”. Przed Niemcową szlak najpierw się wypłaszcza na szerokiej jagodowej polanie. Dochodzi tu z prawej szlak czerwony, na krzyżówce kilka osób.
Fot: Kapliczka przed Niemcową; Plecak na szczycie Radziejowej.
Chwilkę później odbicie do chatki Niemcowej, nie schodzę tam, choć to tylko 10 minut w bok, szanuję jednak czas, bo plany mogą być rozległe. Po Niemcowej (piękne widoki na wschód, skąd przyszedłem, ładna niebieska kapliczka przydrożna), dalej lasem, z górki na górkę dochodzę na Wielki Rogacz. Tu już tłumek jest większy. Sporo ludzi wchodzi tu albo z Jaworek, albo z Rytra. Kiedyś, z Przemkiem (kolegą z pracy), idąc na Radziejową po sezonie, spotkaliśmy tu jedynie motokrosowca. Pora na śniadanie, bo już minęło południe. Godzina 12, to dobry czas dla mnie na jedzenie, pojawia się prawdziwy głód (niestety, godzina 23. też jest dobra!). Rano, podczas pokonywania strumienia, wcinałem już sezamkowe irysy, dla pokrzepienia ducha. Tak więc, na Rogaczu 20 min. przerwy na kanapki z pasztetem. Mijają kolejne osoby, całkiem sporo, ale część tu zostaje lub schodzi na inną stronę. Po konsumpcji podchodzę na Radziejową. Najpierw szlak jest równy, schodzi na małą przełęcz, a potem dość ostro, otwartymi przecinkami, zdobywa całą potrzebną wysokość. Przed szczytem jest już prawie równo, a ścieżka ponownie biegnie lasem. Wieża drewniana na szczycie jest strzaskana. Smutny to widok. Nie wygląda na uderzenie pioruna, raczej przypomina okręcenie przez wiatr, tak jak wiatr łamie np. sosny, ukręcając im pnie na pewnej wysokości. Wskazują na to również wyłamania w wielu miejscach. Szkoda, bo widoki stąd są zapierające (można by więc coś przeprać). Robię kilka fotek dokumentujących czwarty szczyt do KGP na trasie. Na szczycie tylko dwie pary, ale potem widać i innych. Jest chłodno, wieje, więc wieję i ja. Po kolejnych 30 minutach jestem z powrotem na Rogaczu. Ponowne zejście wprawia mnie w kolejne rozterki planistyczne. A może odpuścić dziś Wysoką, zostać na Obidzy i jutro, schodząc do Szczawnicy zaliczyć Wysoką „po drodze”? Słabe to jest „po drodze”, ale możliwe. Tym bardziej, że jutro – zamiast Magury Spiskiej – przejazd w Tatry, do Roztoki – bazy wypadowej na Rysy. Turlam się zatem w dół bez przekonania. Ale w krajobrazie po mej prawej stronie pięknie kuszą całe Pieniny, a wśród nich Wysoka zarysowuje się dość wybitnym trójkątnym zębem. Im dalej idę, tym bliżej jest.
Fot: Dróżka z Wielkiego Rogacza na Obidzę; Zbliżający się szczyt Wysokiej (to już Pieniny).
W końcu dochodzę do Przełęczy Obidza i już ani myślę o noclegu, tylko postanawiam iść jeszcze na Wysoką. Jest dopiero po drugiej, więc teoretycznie (tabliczka pokazuje 3h) po piątej mogę być na szczycie, co zupełnie jest dobrym czasem, a potem… No właśnie… Do Jaworek? Może do schroniska Orlica w Szczawnicy? Magda dzwoniła tam wczoraj i dowiedziała się dla mnie, że miejsc jest w bród i można przyjść. Ale przypomina mi się, że za Wysoką jest jeszcze schronisko, w którym nigdy nie byłem, a mianowicie „Pod Durbaszką” (znane kiedyś jako harcerskie, teraz jako ośrodek szkoleniowo-wypoczynkowy). Dzwonię do Magdy z tą samą prośbą co wczoraj i Magda sprawdza możliwość noclegu. Rezerwuje dla mnie miejsce, co upewnia mnie już w ostatecznym doborze trasy. Walę na Wysoką. I to dosłownie. Po pierwsze dlatego, że teraz szlak idzie głównie do góry, a to jest stanowczo lepsze niż zejścia, a po drugie dopiero po południu stopy się naprawdę rozruszały (efekt żyrafy ustąpił, no może nie na rzecz gazeli, ale zawsze). Dość szybko schodzę coraz niżej do krzyżówki szlaków z wąwozu Białej Wody i potem pnę się pod górę po kolejnych pagórach. Tu także, z okolicznych polan, widoki są boskie – bardzo rozległe. Pod Wysoką tempo już mi troszkę spada, ale i tak na szczycie jestem już o 17-ej. W dole słychać straszne hałasy – to pnie się na górę obóz sportowy siatkarek (wiek chyba gimnazjalny, może licealny). Tragedia: tak źle nastawionych do gór młodych ludzi, narzekających na wszystko, przeklinających drogę i trenerów za tę trasę, wręcz krzyczących „nienawidzę gór”, dawno nie widziałem. I to jest obóz sportowy! Czyli zaprawa fizyczna jak najbardziej wskazana… Jedna z dziewczyn dzwoni ze szczytu do ojca i mówi, że jak wróci „to go za ten obóz zabije”. Przy zejściu wymieniam zdanie z trenerem - przyznaje, że grupa jest "trudna". Na szczycie kilka fotek (zanim dopadła nas szarańcza sportowa) robi mi chłopak z wesołej trójki, która na szczyt, w roli dowcipu, wspominając dawne lata, wniosła „wino marki wino” dla rzekomego uczczenia wejścia. Robią sobie zdjęcia z tą butelką, ale do konsumpcji na szczycie nie dochodzi. Fajni, weseli ludzie.
Fot: Na Wysokiej, jeszcze przed opanowaniem szczytu przez siatkarki, więc co nieco widać...
Słońce jest już pomarańczowe i powoli obniża się, gdy ok. 17:20 zaczynam zejście i przez Durbaszkę czołgam się już do schroniska. Pojawiająca się przede mną jasna plama polany, wyłaniająca się z lasu to najlepszy znak. Punkt widokowy (wyciąg narciarski na oślej łączce) to miejsce, z którego do schroniska zaprasza duża drewniana tablica. Pod nią mniejsza z napisem „5 minut”. Czy może być coś piękniejszego? Zatrzymuję się jeszcze na rozległej hali, skąd popołudniowa panorama jest oszałamiająca. Od lewej Pieniny, Trzy Korony, Sokolica, Bryjarka w dole… „Na dziesiątej” Masyw Lubania kryjący za sobą Turbacz, a potem cały masyw Beskidu Sądeckiego, dokładnie naprzeciw mnie Prehyba z widocznym wyraźnie schroniskiem, dalej w prawo wieża na Radziejowej (byłem tam ok. 5h temu, nie chce mi się wierzyć), Wielki Rogacz, łąki Obidzy… Hali Łabowskiej dawno już nie widać. Na zachodzie majaczy ledwo widoczny masyw Babiej Góry. Za nim jeszcze coś, ale już bardzo blade… Pilsko? Z Wysokiej ładnie widać było Tatry, lekko za chmurami, ale w poświacie słonecznych promieni. Dzwonię do domu, by opowiedzieć o tym, co widzę… Piękny widok.
Fot: Podwieczorna panorama z łąk pod Durbaszką na Pieniny. Widoczne charakterystyczne "zęby" szczytów Trzech Koron.
A jeszcze ładniejszy widok to ten przede mną, czyli dach schroniska. Około 18:30 jestem w progu. Szef, nieco po żołniersku, nakazuje zdjęcie obuwia i od razu podaje ważne fakty dotyczące rozliczenia, ciepłej wody, jedzenia. Nie dziwi mnie ta postawa, bo okazuje się, że obiekt opanowany jest przez jakichś żołnierzy i harcerzy (szkolenie wojskowe?). Na półkach przy wejściu same czarne buciska. Moje wyglądają przy nich trochę śmiesznie (może dobiorę tu jakies lepsze? hehehe). Po wstępnym rozpakowaniu się w pokoju, zjadam bardzo dobrą i dużą zupę kalafiorową i wypijam kawę (ciepło to najważniejsza rzecz, no i kalorie, więc wafelki do tego). W jadalni spotykam się z jedną dziewczyną, którą widziałem dziś na Obidzy. Opowiada o swych przygotowaniach do biegów górskich w Gorcach, co zapewne zainteresowałoby naszych Przemierzaczy Magdę i Przemka (pozdrawiam, może pobiegniecie w Gorcach?). Potem dochodzi jeszcze trzech chłopaków z trasy. Ciekawe jak wiele różnych pasji ludzie realizują w górach. Wczoraj widziałem rodzinne „quadowanie” w okolicach Mochnaczki (bród na rzece), dziś ojca i syna wciągających na Radziejową rowery, słychać krosowców na motorach, do tego łaziki jak ja, a przecież jeszcze są lotniarze, biegacze, obserwatorzy przyrody, no i całe spektrum zimowe… Po 19:30 włączana jest ciepła woda, więc niestety, pora kończyć konwersacje i ruszyć pod prysznic. Potem okupuje jeszcze małą salkę na górze, niedaleko pokoju, skąd wysyłam ostatnie relacje i przy okazji ładuję komórkę i aparat, bo tu są gniazdka, a w pokoju nie ma. Właśnie zakończyłem pisać i w tym momencie lampka w ładowarce aparatu zmieniła się z czerwonej na zieloną, a więc akurat… Komputerek podładuję jutro lub pojutrze, bo bateria nieźle trzyma. Pozdrawiam wszystkich, w tym rodzinę, która jutro jedzie do Łeby. Proszę zdobywać wydmy! To też góry! Wracając do zoologii, będę dziś spać jak suseł. Jutro zejście do Szczawnicy granią Małych Pienin i przejazd do Zakopca i Łysej Polany oraz podejście do schroniska w Roztoce. Do usłyszenia. PS: W schronisku do późna odbywają się alarmowe zbiórki umundurowanych. Mam nadzieję, że nocnych alarmów nie będzie...
No, cześć robaczki. Motto na dziś brzmi: „W górach trzeba mieć szczęście” . Zawsze. No, ale do rzeczy. Wieczorem poszedłem jeszcze raz do karczmy na dół, zapłaciłem za pokój i przy soku przeczytałem niektóre zabawne wpisy w księgach pamiątkowych, prowadzonych od kilku lat. Napomknąłem, co ważne, że startuję o 6-ej rano i że na śniadanie nie przyjdę. Rano czułem się lekko coś jakbym dostał małym kilofkiem w łeb, a młoteczkami w palce stóp, które nadal wzbraniały się od marszu. Gdyby dziś za oknem był deszcz, nie wiem jak by się to skończyło, ale na pewno zrzuciłbym to na fatum Lackowej. No, ale trzeba mieć szczęście, więc za oknem było słońce. 6:15 – gotowy do marszu schodzę na dół, do ciemnego jeszcze holu. Macam za klamką, naciskam, a tu nic – zamknięte. Macam dalej, uff… jest klucz (mam szczęście), przekręcam – kupa (szczęście ulotniło się). Klucz jakiś trefny, albo drzwi źle spasowane, ale nie mogłem się wydostać (próbowałem kilka razy). Następny kwadrans spędzam na węszeniu po innych pomieszczeniach, w poszukiwaniu innych drzwi. Trafiam m.in. do kuchni, innej Sali i jeszcze nie wiem gdzie… Nic. Ale – tu zaświeciła się mała nadzieja – są okna!!! Na dole jest jedno otwarte w dużej Sali jadalnianej. No to myk, zestawiłem doniczki z pelargoniami i hyc, jestem wolny. Ale straciłem ponad kwadrans. No, ale trzeba mieć szczęście, nie? Mogło nie być okna… Mogłem mieszkać w piwnicy, hehehehe… Lekko spóźniony zatem robię pierwsze kroki paralityka, by przyzwyczaić stopy do bólu. Nie jest to tak mocne jak rwanie zęba, ale… rwanie szczęki. Wysowa jest pięknie pusta po szóstej rano. Cerkiew lśni w słońcu, a na jej tle tabliczki szlaków, w tym ta, którą znam już na pamięć „Lackowa 3km”.
Fot: Cerkiew w Wysowej.
Sklepik koło cerkwi już otwarty, ale mijam go, mam już pięć kilo różnego prowiantu. Droga skręca za cerkwią w prawo, a potem w lewo i prowadzi na łąki. Piękna poranna poświata, mgły i słońce. Od razu w lesie gubię szlak. No, bo jest to szlak zielony, a jakimś trafem, jak do tej pory zielone są najgorzej oznaczone. Na szczęście wracam i po 5-ciu minutach jestem na właściwej ścieżce. Ale co moje, to moje. Pokonałem w obie strony wielkiego powalonego buka, a co! Trzeba mieć szczęście, mówiłem, nie? Żarty się kończą, zaczyna się mozolne podchodzenie, najpierw na granicę, gdzie zielony szlak łączy się z czerwonym. Warto trzymać się czerwonego, który idzie po samej grani, od jednego słupka granicznego, do drugiego. Zielony udaje, że idzie inaczej, co w praktyce oznacza „chaszczowanie” w poszukiwaniu jego biegu, a i tak co jakiś czas oba szlaki łączą się. Podejście jest dość długie i monotonne, ale pogoda wynagradza. Gdy w końcu jestem na szczycie Ostrego Szczytu, jestem pewien, że to już powinna być Lackowa, wszak w Internecie krążą legendy o jej stromych zboczach. Niestety, Lackowa za godzinę – oznajmia tabliczka. Zejście z Ostrego to karkołomna rynna po śliskiej glince i kamieniach, ale tę jeszcze da się pokonać. Od Przełęczy Pułaskiego, która jest niemiłosiernie nisko (świadomość konieczności odrobienia wszystkiego, z czego się zeszło - zabija) zaczyna się podejście bez końca. Góra z daleka wygląda niepozornie. Z Przełęczy jawi się jako poprzecznie do szlaku leżące cielsko, na które lada moment się wskoczy, prawie z rozpędu, po zejściu z Ostrego. Tylko, że rozpęd jakoś niknie, jak staje się u stóp podejścia. Muszę kilka razy się zatrzymywać, co zdarza się rzadko. Jest na serio ostro pod górę i to długo. Potem kraina ułudy wierzchołków, za którymi jeszcze pojawiają się następne. A idzie się już wtedy po wąskiej grani, z której sterczą kamienne wychodnie. W końcu jest – mała szersza przestrzeń będąca płaszczyzną szczytową.
Fot: Słupek na jednym z przedwierzchołków oraz własciwy szczyt Lackowej.
Jest tu kilka różnych tabliczek, więc nie da się pomylić właściwego wierzchołka z innym. Poza tym numer słupka zgadza się z mapą. Kola w nagrodę, dwie fotki z samowyzwalacza… Radość. To moja ostatnia góra w KGP, tak więc właściwie można się zwijać do domu. Nie, nie… To tylko żart. Ale oczywiście, cieszę się bardzo. Łzy nie pozwalają mi dalej pisać, normalnie, hehehehe.
Fot: Na szczycie Lackowej.
Za Lackową wcinam herbatniki i przez dwa kolejne garby: Czerteź i Dzielec dochodzę w końcu do miejsca, w którym mój szlak odbija od granicy. Schodzę nisko, polami aż do szosy między Mochnaczkami. Tu chwila konsternacji – jak dalej idzie szlak – i ruszam z kopyta… aż tu… przejście brodem i to przez szerszą niż ostatnio rzeczułkę. Nie ma rady, trzeba mieć szczęście - innym się takie cuda nie trafiają! Pora ściągać buty i się przeprawiać. Woda super zimna, ale przyjemna w dzisiejszym upale. Na drugim brzegu osuszam się i przy okazji (i z konieczności) zmieniam wszystkie plastry. A że jest tego trochę i zbliża się południe, to jednocześnie zjadam śniadanie. Muszę tylko uważać, by z rozpędu nie zjeść plastra zamiast kiełbasy.
Fot: Ostre zejście z Lackowej. Stare oznaczenie zielonego szlaku w Mochnaczce.
Fot: Bród na rzece w Mochnaczce. No i brud na butach...
Potem dalej do lasu (Uwaga! Szlak od razu skręca w prawo pod górę, a nie idzie główną drogą!), skąd cały czas pod górę, zyskując po woli na wysokości… Po długim dystansie szlak łączy się z czarnym i osiąga miejsce, gdzie prace leśne dokonały strasznego spustoszenia w stanie drogi. Mija mnie nawet jakiś buldożer, jak z innej bajki. Trwa wycinka. Dzisiejszy sprzęt może wyrwać wszystko (nawet ósemkę z bocznie ułożonym korzeniem). Z tego miejsca wciąż idę do góry, by w końcu osiągnąć niepozorny szczyt Huzary. Spotykam tu rodzinę z dwójką dzieci. Mało w ogóle dziś ludzi spotykałem na szlaku, część z nich nocowała w terenie (na granicy, w wiacie, na początku szlaku; pod Ostrym…). Z Huzarów – ciekawostka – do Krynicy zbiegają dwa szlaki: zielony i czerwony. Pierwszy obliczony jest na 1/2h, drugi na ¾h. Wybieram zielony, bo zależy mi na czasie. Ku mojemu zdziwieniu, oba szlaki schodzą dokładnie razem, calutki czas, w to samo miejsce miasta. O co chodzi? Udało mi się zbiec w 25 minut, ale nadal nie wiem ile zaoszczędziłem czasu – 5 czy 20 minut? W Krynicy odwiedzam sklep, a potem szukam poczty. Po wielu wskazówkach udaje mi się ją odnaleźć, a tam – system obsługi jak w urzędach! Numerki i wyczytywanie. Ja cie… Po kwadransie wysłałem do domu niepotrzebne mapy, a po kolejnym udaje mi się w PTTK (obok poczty) podbić pieczątki, potwierdzające moje przybicie. Pod Jaworzynę Krynicką podchodzę mieszanką szlaków łącznikowych przez Przełęcz Krzyżową i podejmuję decyzję, że na szczyt Jaworzyny wjeżdżam wagonikiem gondolowej kolejki (15 zł w jedną stronę!). Wchodziłem szlakiem na ten szczyt 3 razy w ostatnie Święta BN, więc czuję się rozgrzeszony, poza tym czas leci.
Fot: Kolej gondolowa na Jaworzynę Krynicką. Na stoku trwają prace przygotowawcze do sezonu zimowego. Drogowskaz szlaków na szczycie Jaworzyny.
Na szczycie jestem około 15.30, więc dość późno, Na domiar złego, teraz widzę, że zza Jaworzyny nadciąga ściana wody – idzie deszcz. Decyduję go przetrwać w Krynickiej Kolibie na Szaszłyku. Decyzja dobra (smak i atmosfera) i zła (trawienie i senność, no i czas). Tak czy owak, po deszczu i tak widać było, że następne fale są nieuniknione. Od razu oblekam plecak w pokrowiec i zakładam pelerynę. I faktycznie już po kilku krokach przychodzi pierwszy prysznic. Krótki. Może z 10 minut. Po nim wraca słońce i pojawia się piękna tęcza.
Fot: Po deszczu zawsze jest słońce...
Do Runku (ktoś na tablicy dopisał „T” i jest Trunek) utrzymuje się piękna pogoda. Stąd jest jeszcze 6,9km do schroniska. Na tym odcinku przechodzi jeszcze pięć fal. Pelerynę to zakładam, to zdejmuję. Raz udaje mi się po nią nie sięgnąć, ponieważ akurat szedłem gęstym bukowym lasem, a on działa jak parasol.
Fot: Runek. Rozgrzany las paruje po deszczach.
Ostatni deszcz – i to najpotężniejszy – wali z nieba dosłownie na 500 m przed Halą Łabowską. Trzeba mieć szczęście, czyż nie? Dobijam tu w falach wody, ale peleryna jest wytrzymała. Nadyma się jak żagiel, ale chroni dobrze. Z okapów schroniska spadają wielkie wodospady. Jak dobrze, że tu już jestem. To najpóźniejsza meta: jest 19:15 (13h, wliczając wyłażenie przez okno, ale to też jest gimnastyka).
Fot: Ten buczek miał pecha (piorun). Fale wody spadają z dachu schroniska na Hali Łabowskiej.
W jadalni jestem sam, ale tylko przez chwilkę. Tuż po mnie dochodzą trzy osoby, które przez okno wyglądają jak koniki morskie w akwarium. Potem jadalnia się zapełnia – jest więcej osób. Herbata, szarlotka i racuchy – to zestaw kolacyjny. Sms-y udaje się dopiero puścić z kabiny prysznicowej, z innych miejsc nie mam zasięgu (jakaś para proponuje mi wcześniej swój telefon, mają tu zasięg z Play, hmmm, ale też tylko w jednym miejscu – przy kominku). Ciepła woda jest boska i czystość jest boska. Nie wiem, co na to moje buty, które mam nadzieję wytrzymają ten maraton do końca. Nie wiem czy poznają słowo czystość, ale czasem, po deszczu, w trawie udaje się je przetrzeć do prawie pierwotnego stanu. Zakupuję zapas wody (rano bufet dopiero od 8-ej, a wtedy mam nadzieję być już w trasie, choćby i przez okno). Wieczór upływa mi miło na pogawędkach o górach. Jedna z dziewczyn, która dotarła tu w „mokrej trójce” tuż po mnie jest niezłym łazikiem, opowiada o Rumunii (Rodniańskie), była też na Ukrainie. Wymieniamy zdania na temat dzisiejszego turysty górskiego, zmian w górach, o schroniskach itp. Itd. Bardzo miło się gaworzy, ale wszyscy jutro idą dalej w trasę, więc po 11-ej wieczorem kończę jeszcze pisanie tej relacji i idę lulu. Niestety, z kabiny prysznicowej jej nie puszczę, wybaczcie. Może jutro, bo prawdopodobnie zamiast na Słowacji, wyląduję w Szczawnicy lub okolicy (lekka logistyczna zmiana planów, o której napiszę niedługo). Dobranoc. No i życzę szczęścia.
18.08.2010: Etap VI: Przejazd z Barwinka do Wysowej.
Miło było pobyczyć się w łóżku aż do 7:30. Słońce już dawno ostro przygrzewało, gdy zacząłem się oklejać plastrami i czołgać do łazienki. Tak, to była dobra decyzja. Przejazd dzisiejszy do Wysowej to stanowczo lepsza opcja. Po pięciu dniach czas na mały relaks, a na dodatek wyeliminowanie odcinka, który mógł spowodować w ogóle zakończenie marszu (gdyby tak poczołgać się po gałęziach i błocie 70km). A tak, wstałem, umyłem się spokojnie, zgoliłem trzydniowy zarost i rozkoszowałem się śniadaniem przygotowanym przez gospodarzy. Pan Bogusław przygotował pyszną trzyjajową jajecznicę na kiełbasce (od razu wraca moc!), a do tego pomidorowo-ogórkowa sałatka Pani Marty, wszystko z ekologicznych produktów, czyli z własnej grządki (ewentualnie sąsiada sołtysa). Pysznie i pięknie się zrobiło od rana. Herbatka przed progiem chałupy, rześkie powietrze po nocnym deszczu (padało, a jakże), promienie słońca – wszystko namawia mnie do zostania na dłużej, czemu nie mają nic przeciwko gospodarze.
Fot: Gospodarze przed chałupą "U Marty"; Czas na jogurt przed sklepem w Barwinku.
Niestety, nie tym razem, może będzie okazja do spotkania za jakiś czas, bo miejsce to jest godne polecenia. Serdecznie pozdrawiam Panią Martę i Pana Bogusława, a wszystkim radzę: jak w Barwinku lub okolicach, to stanowczo „U Marty”! Autobus do Dukli mam o 10:07, odwiedzam jeszcze wcześniej sklep, gdzie dostaję mój ulubiony, tym razem leśny, jogurt z Sanoka (to sentyment po pierwszych Bieszczadach, ech… te lata 90., osiem osób w jednym namiocie, nocne łażenie po górach – ludzie, gdzie Wy jesteście?). Dopijam jogurt już na przystanku. Autobus jest punktualnie. Od kierowcy dowiaduję się, że wysiadanie w Dukli nie jest dobrym pomysłem, bo dalszych połączeń raczej tu nie złapię. Jadę zatem PKS-ami do Krosna, potem do Jasła, stamtąd do Gorlic i wreszcie prywatnym autobusem firmy Voyager do Wysowej. Dziwne, ale do uzdrowiskowego miasta ani PKS, ani Veolia nie mają połączeń (?). To nic, wszystkie przesiadki są krótkie i podróż nie trwa długo. Wysiadam dosłownie o krok od Gościnnej Chaty, karczmy, w której mam przyjemność dziś gościć.
Fot: Gościnna Chata - miejsce noclegu w Wysowej. Regenerujący smalczyk...
Tak więc kroi się regeneracja dla nóg i głowy, ale i dla żołądka. Od razu pakuję się do pokoju na poddaszu. Warunki wspaniałe, iście hotelowe, a wyposażenie pokoju w starym stylu, m.in. fajne, drewniane - wysokie i krótkie łoże. Po rozpakowaniu się robię pranie (drugie większe na trasie) i wyruszam na krótki spacer po Wysowej. Tłumów nie widać, mimo wakacji i charakteru miejscowości. Przechodzę koło cerkwi, którą kiedyś zwiedzałem przy innej okazji. Dochodzę do drogowskazów pokazujących czasy szlaków. Już kiedyś tu stałem i czytałem, że na Lackową stąd pozostaje tylko 3h. Mimo to, wtedy nie mogłem tego zrobić (wyjazd firmowy), jak również nie udało się na nią wybrać podczas ostatnich Świąt BN, które spędzaliśmy w Krynicy (Lackową obejrzałem wtedy ze szczytu Jaworzyny Krynickiej, znów o rzut beretem, jak to mówią), tak więc Lackowa pozostała do teraz moją ostatnią nie zdobytą górą w KGP. Mam nadzieję, że jutro to fatum zostanie przełamane. Małe zakupy w sklepiku spożywczym i powrót do pokoju. Mam już teraz spory zapas żywności na jutro (część kupiłem też dziś w sklepie w Gorlicach, czekając na autobus), a może nawet za spory. Ale to dobrze – wszystko lepsze od jeżyn, na które wczoraj, pod koniec dnia, nie mogłem po prostu patrzeć. Nie dziwne, zjadłem ich chyba kilka kilo! Jest około 17-ej, gdy schodzę na dół, do karczmy i funduję sobie porządny wypas. Są to: kociołek chlebowy z leśnym gulaszem (gęsty gulasz mięsno-grzybowy podawany w pięknym chlebku, tak jak podaje się żur) oraz kindziuk ziemniaczany (danie typowo wschodnie, masa z tartych ziemniaków ze słoniną zapiekana w foremce, krojona na plastry i podawana na ciepło z omastą z sosu czosnkowego, do tego surówka z kapusty). No, a wcześniej oczywiście na stole ląduje smalczyk i twarożek z chlebkiem, więc łącznie jest tego półtorej tony. Pomimo tego zjadam pół chleba, w którym podawany jest gulasz, ponieważ pieczywo jest tu rewelacyjne, w szczególności ze wspomnianym twarożkiem. No, dobra, dość… Niby to wszystko zjadłem dopiero co, a teraz mi ślina leci do tego, co piszę – chore! W międzyczasie jedna z kelnerek przynosi mi mój list z mapami. To pierwsza przesyłka, jaką wysłałem, celem odebrania map w trasie. Zadziałało bardzo dobrze, dzięki czemu nie dźwigałem od początku dodatkowego kilograma. Jutro, w Krynicy, mam nadzieję wysłać do domu wszystko to, co z kolei nie jest mi potrzebne. Wracam do pokoju i siadam do komputera. Kończę dzisiejszą relację, która jak na dzień bez gór i tak jest już za długa. Zaraz zajmę się fotkami z dni zaległych – one, tzn. fotki, zajmują dużo czasu i dziś jest pierwsza okazja by to nadrobić. Z góry przepraszam, jeśli kolejne relacje lub fotografie pojawią się też z opóźnieniem – czasem nie ma na to już czasu, a i siły są wyczerpane, więc sami wiecie… Ale potem zawsze jakoś to nadrobię. Pozdrawiam, trzymajcie kciuki za jutro. Przede wszystkim za pogodę!
17.08.2010: Etap V: Dołżyca k. Komańczy - Barwinek.
Start rekordowy, bo już o 6:15 rano jestem gotów. Nocą wpuściłem przez balkon pieska gospodarza. Widocznie nikt nie chciał go w domu, a na zewnątrz szalała burza, więc zaskrobał do mnie. Wbiegł do pokoju i oczywiście się otrzepał z deszczu. Poprosiłem go grzecznie, by zamieszkał tej nocy na korytarzu. Był tak cichy, jakby doskonale wiedział, jakie popełnia przestępstwo i że cichym warto być, bo inaczej… wiadomo. Nie chciało mi się wstawać. Ale się przełamałem i ruszyłem, mimo, że to był pierwszy start bez słońca, z ciemnymi chmurami. Nie wiadomo, jaka miała być pogoda, równie dobrze za chwilkę mogło znów lunąć. Szlak zielony opuszcza Dołżycę w sposób enigmatyczny – trudno doczekać się znaków, ale jakoś „na czuja” udaje się dotrzeć do lasu, skąd dość długo wspinam się na Szeroki Garb w paśmie granicznym.
Fot: Na Ostrym Garbie łapię ściezkę graniczną. Lasy spowija cudowna mgła.
Zatrzęsienie jeżyn. Ratują mi życie dziś wielokrotnie, gdy chce mi się pić – zanim sięgnę do żelaznych zasobów wody, zawsze można najpierw garstkę jeżyn zastosować, a to i woda i cukier, a więc to, czego trzeba w marszu. Szlak dzisiejszy to – muszę przyznać – czysta frustracja. Fakt, bardzo dziki, ładny przyrodniczo... Ale, niestety, w fatalnym stanie. Mnóstwo położonych drzew i bajor błotnych, które obchodzę przez chaszcze i jeżyniska. Myślę, że chodzenia w poprzek jest na niektórych odcinakch więcej niż wzdłuż! Ale jest dziko, to fakt… Idę przez wiele kilometrów tropami wilka. Spotykam młodego jelenia, a potem nawet puchacza – to akurat jest moje pierwsze spotkanie z tym ptakiem i wynagradza mi trudy błotne. Moja mama miała już szczęście obserwować go na swoim parapecie. Miała rację. To ptaszysko jest jak duży pies. Szkoda, że takie płochliwe - po każdych kilku metrach próby zbliżenia się, przelatywało o kilka drzew dalej, aż wreszcie wkurzone moim natręctwem poleciało gdzieś w bok. Zawsze jak widzę sowę, wydaje mi się, że widzę ptaka bez głowy. Mgła szybko opada i na kolejnych polanach jeżynowych jest już nawet dusznawo. Na Pasiekach stoi żelazna wieża, chyba geodezyjna, ale jej konstrukcja nie zachęca do wchodzenia. Potem – Kanasiówka. Szczyt nie robi większego wrażenia. Schodzi się tu wiele szlaków, a tablica je obrazująca wisi na krzaczku, jak wywieszka „zaraz wracam” – w centrum tej kryżówki, a jakże, błoto.
Fot: Podkowa na szczęście... Mgły przed Pasiekami.
Fot: Tablica szlaków na Kanasiówce.
Kolejne kilometry przypominają trochę wczorajszy dzień – dośc monotonna leśna ścieżka bez wielkich widoków. Na dodatek to błoto, obsuwajace się nogi, łapanie równowagi. Jeszcze nie walnąłem na trasie, ale poślizgów kilka już było. Buty łapią z tego błotka sporo wilgoci, co wprawia mnie w lekkie zniechęcenie. Kluczowym etapem jest obszar rezerwatu „Źródliska Jasiółki”, gdzie – jak na źródliska przystało – droga przez łąkę jest mocno podtopiona i nawet kępy, które wydają się solidnymi ostojami dla stóp, zapadają się w ciemne błotko z charakterystycznym mlaśnięciem buta. Koniec złudzeń jeśli chodzi o susz w obuwiu. Kolejny etap pokonywania źródlisk to most z bali (chodnik), wypróchniały maksymalnie. Idę po nim na linii gwoździ, które łączą podest z belką biegnącą wzdłuż, tak dla pewności. Niestety, podest zrobiony jest do miejsca, z którego jest jeszcze ze 30m do brzegu łąki, więc ponownie chlap-chlap…
Fot: Gdy wychodzi słońce, od razu wraca optymizm, a jeżyny krzepią...
Fot: Tak wygląda pomost przez źródliska Jasiółki; Apetyczne grzybki...
Okazuje się, że źródliska nie są najbardziej upierdliwym miejscem, im dalej w stronę Barwinka (wgłąb Beskidu Niskiego), tym gorzej. Błoto jest wszedzie, czasami stanowi jedyną rynnę jaką można dalej się przemieszczać. Fataliza. Okrążam większość bajor szerokim łukami w lesie, ale w ten sposób nadrabiam czasem drugie tyle trasy. Szkoda, że jednak nie mam zegarka z GPS, bo sam jestem ciekaw, jak długi w praktyce był dziś marsz. Myślę, że średnio trzeba by pomnożyć założone z mapy 35 km razy... co najmniej 1,3. Szlak nawet bez podtopień jest kręty, a mierzenie z mapy odbywa się po prostych liniach, cyrklem. Ciekawostką trasy są położone w pobliżu Góry Kamień cmentarze żołnierskie z IWŚ, jest ich tu kilka. Widać również w terenie działalność eksploratorów, który swe znaleziska zostawiają czasem na słupkach granicznych, wzdłuż których idę. Raz jest to podkowa, raz łuska od pocisku szrapnelowego (stała chyba kilka dni, bo była pełna wody). Okolice Kamienia, a potem samej Przełęczy Dukielskiej, to tereny mocno dotknięte przez zawieruchy wojen. W całym Beskidzie Niskim jest ponad 400 cmentarzy rozrzuconych po graniach i zboczach górskich pasm. Ja dziś spotykam chyba 4 kwatery oznaczone jako cmentarze. Jeden zagospodarowany przez naszych, a kilka innych przez Słowaków. Poszukiwacze zostawiają często na tych cmentarzach znalezione fragmenty uzbrojenia, zardzewiałe saperki i inny złom. Rozumiem, że to ku czci zabitych. Na „polskim” cmentarzu (głównie pochowani są tu żołnierze rosyjscy i austriaccy, a mogiły są z lat 1914-15) jest też zawieszony prowizoryczny dzwon, a umieszczona pod nim tabliczka zachęca do zadzwonienia na cześć poległych. Ziemia bogata jest tu w ślady tamtych czasów. Na podejściu pod jedno ze wzniesień Kamienia, na glinianej ścieżce znajduję wypłukane przez deszcz jakieś okucie czy klamrę, może od jakiejś torby – tak wygląda. Pomiędzy blaszkami jest jeszcze fragment skóry, niesamowite. Wzorem eksploratorów tu działających, zostawiam to znalezisko na jednym z cmentarzyków.
Fot: Żołnierska saperka... Okucie znalezione na ścieżce, tuż pod szczytem góry Kamień.
Za Kamieniem (13.30) schodzę ostro w dół i po pewnym czasie opuszczam szlak graniczny, by zejść do przysiółka Czeremcha (wieś Lipowiec, 14:33). Nie ukrywam, że liczyłem tu na jakiś sklep, kolę itp., ale nici. Schodzi się dość monotonnie bitą drogą, dochodzi do głównej, innej drogi i po skręcie w lewo dochodzi wkrótce do tablicy „Czeremcha”. Są dwie tablice, jak zwykle. Koniec Lipowca to początek Czeremchy, tak powinno być. Tymczasem na obu „tylnych stronach” tablic są podane odległości do bardzo odległych miejsc. Zobaczcie to na fotkach. Generalnie fajny pomysł i w tej pustce krajobrazu, na polnej drodze, wygląda to nierealnie…
Zanim doszedłbym do Czeremchy, szlak odbija w prawo i znów, po pokonaniu pól (i – o zgrozo – brodu!) piłuję ponownie na szlak graniczny. Ten odcinek jest w najgorszym stanie i odbiera chęci do chodzenia w ogóle! Błoto, gałęzie, błoto. Wyłamałem dziś setki małych gałęzi buków, leszczyn i olch, by szlak w ogóle był do przejścia. Naturalny charakter charakterem, ale szlak nie nadaje się w tym miejscu w ogóle do użytkowania. Upadłe drzewa leżą tu od lat, bo porosły je już huby rosnące w poprzek. Makabra. Cieszę się po dojściu do granicy, ale tu nadal omijanie kałuż i bagien to główna atrakacja.
Fot. Szlak oferuje tu niezliczoną ilość atrakcji. Brody, błota...
Fot: Niektóre muchomory kojarzą mi się z drożdżówkami. Są też piękne kurki...
Fot: Znowu "wilcze" łapy, no i włochate odchody, a więc kogoś, kto zjadł kogoś innego razem z futrem...
Ponownie towarzyszą mi ślady wilcze. Jeszcze tylko odbicia dwóch szlaków do Chatki Studenckiej w Zyndranowej (pierwotnie tam miałem się ulokować, ale nie mogłem złapać kontaktu z zarządzajacymi obiektem), no i szum zbliżających się samochodów oznajmia zbliżanie się do Barwinka. Jest tu duże przejście graniczne (po wejściu do strefy Schengen prawie martwe, a infrastruktura olbrzymia). Dopadam do baru „Barwinek” po polskiej stronie w ostatniej chwili. Tuż za mną dociera tu ściana wody wieczornego deszczu. Do Barwinka mam stąd tylko kilkaset metrów, ale skoro pada zjadam żurek z jajkiem (bdb) i pierogi z mięsem (bez smaku, wypatroszyłem kilka z farszu by zjeść samo ciasto, bo farsz po prostu bezpłciowy). Kola, piwo i można dalej iść. Teraz już nie pada, a ostatni fragment drogi to krótki spadek szosy do bocznej drogi we wsi.
Fot: Docieram do Barwinka... Nogi ciągnę daleko na mną...
Agroturystyka „U Marty” jest prawie na samym brzegu, od tej właśnie strony, więc jakoś tu docieram. Jeszcze tylko czyszczenie obuwia przed wejściem i zaraz dostaję kolejny trzyłózkowy pokoik. Szybko pod przysznic (bo od piwa znów łapią mnie dreszcze po zmęczeniu, jak po Marszonach). Ciepła woda jest boska. Mam już tyle obolałych miejsc na stopach i tak zgnojone dzisiejszą drogą buty, że postanawiam jutrzejszy etap zamienić na autobus, tak więc przejadę z Barwinka, przez Duklę do Wysowej, będę miał więcej czasu na regenerację sił, pranie, fotki do relacji itp. Naprawdę mam po dzisiejszym błoto-marszu lekko dość. Odcinek, który miał mieć 35km, miał minimum 50, bo czuję to dotkliwie na nogach. A jutrzejszy zaplanowany z mapy ma 50? Bez sensu, odpuszczam go, tym bardziej, że kolejny odcinek ze szczytem do Korony to właśnie dopiero trasa z Wysowej, tak więc jutro - regeneracja. Wieczorem siedzę jeszcze w kuchni i rozmawiam z Panem Bugusławem, profesorem AGH, który prowadzi z żoną tę agroturystyczną chałupę. To jego rodzinne siedlisko, ale pochodzi z Opolszczyzny. Długo rozmawiamy o górach, o ekologii, o klientach „różnej maści” i wielu innych rzeczach. Żona Pana Bogusława, Marta (tytuowa można rzec, bo miejsce zwie się „U Marty”), pracowała w służbie zdrowia, a dziś – oprócz wielu obowiązków w i przy chacie (np. koszenie trawy kosą) oraganizuje m.in. zajęcia z języka niemieckiego dla dzieci z okolicznych domów – i to za darmo! Takich ludzi ze świecą szukać. Pan Bogusław też opowiadał jak przyjmował np. grupę zmokniętych harcerzy (bez rezerwacji), a że sam działał trochę w harcerstwie, także nie wziął od nich grosza, bo byli po prostu w potrzebie. Uwielbiam takich ludzi i takie miejsca. Możecie tu przenocować w starej drewnianej chatce, a z tego co widzę na wizytówce, są tu także i konie… Dla zainteresowanych podam namiary, żeby nie było, że reklama. Teraz, dzięki uprzejmości gospodarza, wykorzystałem jego laptop do wysłania dwóch poprzednich relacji, a za moment wstawię i tą, dzięki czemu wyjdziemy na zero. Zdjęcia poobrabiam jutro, w Wysowej i dołączę do poprzednich odcinków. Pozdrawiam, idę wyciskać bąble i spać. G.
Po porannych procedurach zakończonych pakowaniem, podziękowawszy za nocleg (raz jeszcze bardzo dziękuję!!!) Marcin zawiózł mnie do Cisnej, skąd ruszyłem parę minut po 7ej. Zapomniałem na smierć, po podładowaniu aparatu, cyknąć jakąś fotkę moim dobrodziejom noclegowym, w tym miejsca noclegu, a także sfotografować znalezioną wczoraj kulę do identyfikacji. Za dużo wszystkiego na głowie, przepraszam… Po pożegnaniu w Cisnej zatrzymałem się na dobre pół godziny w Bacówce pod Honem (dotychczasowi gospodarze po ponad 20 tatach „dali sobie spokój”, jak obwieściła mi Pani za kontuarem. Zamiast odwiecznych psów, tym razem w roli gospodarza podwórka wystąpił… kot o imieniu Nicpoń). Po krótkiej rozmowie i obowiązkowych pieczątkach ruszyłem w masyw zwany Wysokim Działem. Dla zwolenników widoków z grani ten szlak z całą stanowczością nie jest polecany. Polega na wdrapaniu się na grań Działu w okolicach szczytu Hon, po czym wiele godzin wędruje się zalesioną ściezką po kolejnych wzniesieniach, w tym głównymi częściami są tu Masyw Wołosani(a) oraz Chryszczatej. Na tej ostatniej melduję się o godz. 12.40, co jest niezłym czasem.
Fot: Leśne ścieżki z Cisnej przez masyw Chryszczatej; Na szczycie Wołosani(a).
Fot: Po lewej trop żubra (wielkość dłoni), po prawej - coś psowatego. Wilk? Czy po prostu pies?
Fot: Na Przełęczy Żebrak; Śmietnisko po rajdzie rowerowym (na śmieciach adres organizatora - Cyklokarpaty).
Stąd schodzi się bardzo długo, wzdłuż osuwiska, które miało mijesce na zboczach Chryszczatej ponad 100 lat temu i które przyczyniło się, poprzez zatarasowanie potoku Olchowatego, do powstania malowniczych Jeziorek Duszatyńskich. One czekają na mnie na dole długiego zejścia. Oba z istniejących do dziś Jeziorek (były 3, ale jedno wyschło) szlak obchodzi dookoła i można się przyjrzeć dzięki temu obu akwenom, które nie są typowe dla Bieszczadów. Przypominają mi bardziej tatrzańskie stawy. Piękna, sledynowa woda, ruch ryb, spokój – oaza ciszy i relaksu.
Fot: Jedna z mogił z okresu I WŚ; Na szczycie Chryszczatej.
Fot: Pierwsze od strony Chryszczatej Jeziorko Duszatyńskie.
Z okolic Jeziorek Duszatyńskich gliniasta droga leśna doprowadza w dół do Duszatyna. Mam nadzieję tu na jakiś pokarm. No i jest. Jak to mówi Pani z okienka : „jedyny bar między Cisną a Komańczą”! Oprócz standardowej dawki płynów decyduję się tym razem na pikantne, całkiem-całkiem-flaczki. Nie popełniam natomiast błędu z wczoraj i nie ma mowy o jakimkolwiek deserze, kótry rozłożyłby mnie na łopatki.
Fot: Bar w Duszatynie ("ostatni na szlaku"); Przełom Osławy - rezerwat.
Z Duszatyna, niestety, ścieżka biegnie drogą – starą, pseudoasfaltową, dziś w rozsypce. Na pociechę idę wzdłuż rzeki Osławy, której przełom w Duszatynie stanowi rezerwat (tak jak i wspomniane Jeziorka). W Prełukach szlak przybiera ponownie normalną, górską formę i wywodzi mnie na spore wzniesienie, które na dodatek jest w górnej partii wodno-błotne. Trzeba nakluczyć się ostro, by ominąć wszystkie kałuże i rozjeżdżone podczas wycinki drzew fragmenty drogi, pilnując jednoceśnie, którą drogą biegnie szlak. Mnóstwo grzybów! Kurki, łużaki, borowiki, zajączki… Ech, pozbierałoby się… W końcu gliniaste utrapienia się kończą i po zdecydowanym zejściu z góry w lewo, szlak przekracza strumień (mycie butów po błotnej gehennie) i wkracza do Komańczy.
Fot: Błotny odcinek specjalny przed Komańczą; Cerkiew w Komańczy, krzyż postawiony z okazji 1000-lecia chrześcijaństwa na Ukrainie.
Fot: Jeszcze trzy kilometry... A droga po horyzont...
Stąd czekają mnie już tylko drogi jezdne. Nie decyduję się wstępować już do Komańczy, tylko odbijam w przeciwną niż centrum stronę i gnam do Dołżycy (zbieżność z wczorajszą Dołżycą przypadkowa). No i dobrze zrobiłem, ponieważ osiagnąwszy kwaterę ok. godz. 18.10, już po kilku minutach lunął deszcz i ponownie zaczęła się burza… Pod numerem 16, u PP. Miętus, dostałem giga pokój z trzema łóżkami do własnej dyspozycji, a dla chcących powrotu do cywilizacji – wyposażony w TV, DVD, video i jakąś platformę cyfrową. Kosmos. Nie włączam, bo nie po to tu jestem. Piszę o tym, by dodać, że pokój kosztuje tu… 25zł. Zostawiłem 30, śmiejąc się że za takie luksusy się należy. No to za chwilkę dostałem w prezencie piwo! To jest gospodarz! Polecam szczerze to miejsce.
Fot: Gospodarstwo agroturystyczne u Państwa Miętus w Dołżycy koło Komańczy.
Od razu skorzystałem z obszernej łazienki, by doprowadzić się do porządku, a potem, po małej wieczornej konsumpcji, spisałem dwa ostatnie dni. Gorzej tylko z wysłaniem tych relacji, bo zasięg nikły, a na dodatek burza na całego. Wczoraj wypadało się przez noc i rano było słonecznie i pięknie. Taką mam i teraz nadzieję. Fajnie wygląda pokój, jak się porozkłada wszystkie swoje szpargały na trzech łóżkach, a na czwartym się siedzi i pisze… Do jutra!
Po udanym dniu i wieczorze w „Kremenarosie” łóżko na środku pokoju 10-osobowego było jak łoże w super hotelu. I tak niewiele zapamiętałem, bo zasnąłem jak kamień. Pobudka rano o 6ej. Chwilę udawałem, że mój budzik to dzwoni nie do mnie, ale jak już wszyscy się z tego powodu zaczęli wiercić, dotarło do mnie, że coś jest nie tak. Szybkie pakowanie i wyniesienie wszystkiego na schody przed schroniskiem, gdzie jest więcej miejsca i nikomu się nie przeszkadza o 6.10 - to dobra opcja. Golenie za pomocą mydełka, reorganizacja plecaka, fotka przy wejściu i jazda w trasę. Przed barem jak duchy stoją na ławach butelki po piwach, a beczka, w której wczoraj urzędował Maciek czeka na poranne słońce, by otrząsnąć się z rosy. Dziwnie pusto. Wczoraj panował tu zgiełk i muzyka…
Fot: Ustrzyki Górne o poranku.
Przez parking dochodzę do budki na wejściu do BdPN, bilet, pieczątki i w porannym, niskim słońcu przekraczam most na Rzeczycy. Pusto, cicho, wspaniale. Mgły jeszcze się troszkę ścielą nad łąką. Ruszam o 6:40. Dzięki tej porze idę sam na Połoninę Caryńską i dobrze znoszę podejście w porannym chłodzie. Na podejściu płoszę z krzaków jakieś kuraki. Nie znam się, ale to raczej nie głuszce, co to mogło być? Ewidentnie do nich podobne w kształcie, przysadziste, no, kury po prostu, z szeroko rozczapierzonymi ogonami w ciężkim locie. Podejście jest wyczerpujące. Kto był, ten wie, a kto nie był, niech koniecznie spróbuje – warto. No i nareszcie wyjście na połoniny. Cudo… Dopiero pod partią pierwszego wierzchołka napotykam dwie dziewczyny, które chyba spały tu, pod wierzchołkiem wschodnim, bo zwijały akurat karimaty. Nie rozmawiamy, chcę na poczatku uzyskać dobre tempo. Zatrzymuję się tylko dla fotki na krzyżówce szlaków (tu śpi inny koleś), a potem na głównym wierzchołku.
Fot: Wyjście z lasu na połoninę...
Fot: Na Caryńskiej spotykam dzikich noclegowiczów. Swoją drogą to musi być ciekawe...
Pora na śniadanie. Wypracowałem sobie model: rano najwyżej maślanka z Sanoka (rewelacja, np. z truskawkami) lub nic. Śniadanie dopiero na jakimś wierzchołku, po wykonaniu części trasy. I to wcale nie duże. Jak człowiek jest zmęczony, to wcale dużo nie je. Dwie kromki pieczywa z serem i już wystarczy. Wczoraj były to dwie kromki z pasztetem i to dopiero po zejściu z Tarnicy (wiata; rano masślanka, dopiero po powrocie wspomniane wyżej warzywa z makaronem itd.). Dziś również dwie kromki na Caryńskiej zasycają. Spotykam tu parę wędrowców ze Swarzędza. Pogadujemy chwilę o różnych wesołych górskich zdarzeniach, a potem ruszamy w przeciwne strony.
Fot: Na Połoninie Caryńskiej, w tle Połonina Wetlińska, a za nią Smerek. Tam pójdę...
Fot: Napotkani wędrowcy ze Swarzędza; Zrośnięte buki, w lesie przed Brzegami Górnymi - robię im zdjęcie zawsze jak jestem w Bieszczadach...
Kolejne osoby spotykam dopiero ponad lasem, gdy schodzę do Brzegów Górnych. Tu, na parkingu panuje już poranny górski rwetes. Parkingowy pilnuje, kto mu ucieka bez biletu na szlaki. Ma się z tym nieźle. Jest 10:10, gdy po 5 minutach postoju zaczynam podejście pod Połoninę Wetlińską. Teraz idzie się już dużo gorzej. Upał zaczął się okrutny. Na początku trzymam tempo, ale potem przeskakuję już od drzewa do drzewa i odsapuję w cieniu co kilka minut. To, że znam szlak bardzo mi w takich momentach pomaga, bo wiem ile jakich etapów jeszcze mnie czeka. Nawet wspieram duchowo jednego małego chłopca, który z utęsknieniem wypatruje lasu – opowiadam mu jak szlak będzie dalej wyglądać. Jeszcze kilka przystanków pod buczkami, jeszcze kilka nieomal drabinkowatych podejść po stopniach ziemnych i znów zaczyna się piętro połonin, a tu oznacza to jedno – za chwilkę dosłownie będzie schronisko. Słynna „Chatka Puchatka”, która kiedyś tam była punktem WOP, a potem stała się miejscem niestowrzonych historii bieszczadzkich… No, ale to już nie miejsce na nie…
Fot: Upalne podejście pod Wetlińską; Motyl Rusałka żałobnik.
Fot: "Chatka Puchatka" na Połoninie Wetlińskiej, wypatrywana z utęsknieniem na długim podejściu...
W chatce dopijam płyny (herbata, kola, woda na zapas). Susząc skarpety i zmieniając plastry, które w ogóle nie chcą się tryzmać stóp (te najtańsze, "jakiś tam..plast", kompletne badziewie!!!) rozmawiam tym razem z parą z Mławy. Najpierw oczywiście o górach, a potem o helikopterach ratownictwa i innych rzeczach. Kończymy stwierdzeniem, że w Mławie jest najlepsza kiszka ziemniaczana. I jest to prawda. Jadłem! Robimy sobie fotki i znów trzeba ruszać.
Fot: Pod "Chatką"; Para z Mławy...
Szlak stąd jest istną bajką. Połogą ścieżką prowadzi wzdłuż zbocza na główny wierzchołek, a potem, coraz niżej opuszcza główny masyw, by jeszcze przed Przełęczą Orłowicza (pod górą Smerek) wspiąć się na kilka skałkowych górek porośniętych bukiem. Piękne to miejsce. Na dodatek najwyraźniej boleśnie dotknięte historią, ponieważ kiedyś w tym miejscu mój kolega Marcin (do którego chatki dziś zmierzam) znalazł cały nabój z pierwszej WŚ. Dlaczego o tym piszę, ano dlatego, że tym razem mi pod nogi wyskoczyła kula od Mausera, prawdopodobnie też z I WŚ, ale o to zapytam kolegów ze Stowarzyszenia „Sakwa” bo ja nie jestem ekspertem w militarce. Tak czy owak, ziemia cały czas zwraca ślady tutejszych bitew, w wielu miejscach można zobaczyć ślady okopów, w innych stoją pamiątkowe krzyże na cześć poległych, często nieznanych żołnieży.
Fot: Mój przenośny dom koło szczytu Połoniny Wetlińskiej (niestety, to jest ostatnie zdjęcie z tego dnia - w aparacie siadła bateria).
Na Przełęczy zatrzymuję się tylko na moment. Łyk wody, zerkniecie na mapę i dalej w trasę. Tu schodzę w najmniej uczęszczanym kierunku, na północny stok. Omijam tłumnie odwiedzany Smerek, choć to również jest piękny punkt widokowy. Poza tym czuję do niego pewien sentyment, ponieważ była to pierwsza górka, na jaką się wspiąłem w Bieszczadach dawno temu, jeszcze jako student… Ech… Znów odbiegam… Po połoninie obrośniętej jagodzinami wedruję po północnych zboczach Smereka, po czym spadam w las i głównie schodzę. Na tym polega ten szlak. Zmierzam w kierunku Bacówki w Jaworzcu, poożonej cudnie nad samą rzeką Wetliną. Szlak ten nie jest mocno uczęszczany, w związku z czym Jaworzec również i nigdy nie spotkałem tam tłumu. Z jednej strony, dla mnie, to świetna rzecz, bo nie ma nic pięknieszzego od schroniska na uboczu, bez ludzi. Ale z drugiej strony zdaję sobie sprawę jak trudno jest utrzymać obiekt, gdy klientów brak… No cóż, jak to się mówi – coś za coś. Pomimo schodzenia, szlak zahacza o dwa wierzchołki – Wysokie Berdo i Krysową. W tych okolicach do dziś można poznać ślady dawnych wiosek i drzew owocowych, które rosły bądź to w sadach, bądż na miedzach. Okolice te upodobały sobie również żubry ze stada, które zostało tu wypuszczone. W zeszłym roku podziwialiśmy tu tylko liczne ich ślady, a tym razem… idę sobie, a tu raptem… Coś wielkiego, brązowego stoi na środku ścieżki. Myśl o niedźwiedziu szybko zeszła na drugi plan, bo żubr stał „bezczelnie” na otwartej malinowej polance i trudno go było z czymkolwiek pomylić (po tylu reklamach?). Podniósł głowę, popatrzył na mnie i tylko prychnął przez nosdrza, jakby chciał powiedzieć „spadaj puchu marny bo cię rozdepczę! To moja polana!”. Stał jakieś 8 metrów ode mnie i po prostu spokojnie kontynuował przeżuwanie paproci! Grzecznie, jako dużo mniejszy, zlazłem w bok, w maliny i obszedłem go bokiem, po czym stanałem znów na ścieżce, z dugiej strony. Podniósł znów łeb, ponownie prychnął, więc już wiedziałem o co chodzi i grzecznie poturlałem się dalej. Najgorsze w tym jest co? To, że wcześniej, na połoninach, wysiadł mi akumulator w aparacie, a do tego padła też komórka… I kto mi teraz uwierzy? Nic to, mam to w nosie. Dla mnie to spotkanie było nagrodą najlepszą jaka mogła mnie spotkać za trudy dotychczasowych szlaków. Mijając kolejne osoby przekazałem wieści o żubrze… W Jaworzcu, jak zwykle… pusto. Gospodynię to chyba zerwałem ze snu (godz. 15.00), bo pomimo pustki nie wyglądała na zadowoloną. Bardzo lubię to miejsce i zawsze podczas pobytu w Bieszczadach staram się tu zachodzić. Tym razem memu oku nie uszła fasolka po bretońsku (6zł), a na deser naleśniki z jagodami (15zł). Fasolka rewelacja… natomiast naleśniki wydały mi się nieco za mało słodkie (można sobie dosłodzić), ale to był chyba raczej efekt przejedzenia niż przesmradzania. I tu ważna informacja. Jak zjecie fasolkę po bretońsku i wypijecie 2 kole i herbatę, to nigdy nie zamiawiajcie również naleśników, bo raz – pójdą wam uszami, a dwa – nie ma mowy o marszu w tempie, raczej wchodzi w grę tylko spanie. Toteż ruszyłem z bacówki tak ociężały i śpiący, że dopiero po przekroczeniu Wetliny (mostem) i dwóch kolejnych wzniesień poczułem, że lekko mi ten stan mija. Tak na dobre, to przyspieszyłem dopiero na zejściu do Dołżycy, po przejściu całego masywu Czereniny i Falowej. Straszny, kulinarny błąd. Nigdy nie żreć za dużo na trasie!!!! Do asfaltu w Dołżycy doszedłem około 20-ej (13h,20 min.). Najpierw skierowałem się na stację benzynową, gdzie obsługa wspomogła mnie w ładowaniu komórki. Dzięki temu mogłem umówić się na 20.30 w Cisnej na przyjazd Marcina. Gosia i Marcin to nasi bardzo dobrzy znajomi, którzy w ostatnim roku wybudowali sobie chatkę nieopodal Cisnej, stąd – jako poznański wkręt – wkręciłem się tam na nocleg. Marcin nadjechał, gdy robiłem wieczorne zakupy, po powitaniu przejchaliśmy do ich „bazy”. Tu – w straszliwie towarzyski sposób – zająłem się myciem i praniem, ale potem znaleźliśmy jeszcze czas na wspólną kolację (kiełbasa wiejska ze sklepu ABC w Cisnej jest rewelacyjna!) i pogaduchy z odkwaszaniem piwnym mięśni na tarasie. Niestety, cykanie świerszczy, a potem brzęk kropel deszczu uśpiły mnie całkowicie i pora było kończyć. Nadciągała burza, która nad Cisną pokazała swe najmocniejsze lampy błyskowe. Pozostało mieć nadzieje, że do rana się wypada…
14.08.2010: Etap II (Pętla): Ustrzyki - Tarnica - Ustrzyki.
Jak już wiecie, nie czekając na autobus do Ustrzyk w Kielcach (z Warszawy) pojechałem do Krakowa, gdzie po wizycie na starym rynku i pysznej kolacji wróciłem na dworzec. Pogarowałem w tunelu łączącym perony (jedyne miejsce schludne, ciepłe, z ławkami, gdzie można spędzić czas w nocy, bo budynek dworca PKP, a po 21-ej także i PKS, jest zamknięty, zresztą jak w Poznaniu na PKS, ten sam motyw). Autobus do Ustrzyk przyjechał prawie punktualnie, tyle że okazało się, że jest nabity do granic, w tym część ludzi już stoi. Zburzyło to moją koncepcję regeneracji w trasie. Miałem bowiem nadzieję na sen podczas jazdy. Tymczasem do Tarnowa stałem, a właściwie wisiałem, raz podwieszony na półce pod sufitem, raz wsparty na fotelach. Masakra. Straszne jest uczucie zasypiania w takiej pozycji – jakby się podłoga zapadała. No i czas… Płynie w takich sytuacjach tak wolno… Na dodatek miałem przed oczyma zegar, na którym niedowierzająco wolno płynęły minuty. Okazało się, że autobus z Wrocławia, w który wsiadłem w Krakowie, to ten sam przewoźnik co autobus, z którego zrezygnowałem w Kielcach i że oba autobusy zatrzymują się w Tarnowie o tej samej godzinie (PKS Krosno, morowe chłopaki). Panowie kierowcy zgadali się już wcześniej przez radio i w Tarnowie zostałem wraz z innymi osobami „przehandlowany” do autobusu warszawskiego. Bagaże natomiast zostały w autobusie z Wrocławia, co do końca dodawało adrenaliny. No, ale najważniejsze było to, że kilka godzin można było odespać. W Ustrzykach Górnych oba autobusy pojawiły się w odstępie kilkunastu minut i na szczęście mój plecak dojechał. Szybka wizyta w sklepie spożywczym (Sanocka maślanka z truskawką jest boska!) oraz w schronisku „Kremenaros” (ukraińska nazwa szczytu Krzemieniec, na którym jest trójgranicze polsko-ukraińsko-słowackie), gdzie miałem zaklepany nocleg. Zostawiłem spory depozyt rzeczy, jakich nie potrzebowałem dziś w górach i udałem się na Tarnicę z lekkim plecakiem. Najpierw asfaltem do Wołosatego (6km) i dalej, po wykupieniu biletu do BdPN w stronę szczytu.
Fot: Schronisko "Kremenaros" w Ustrzykach Górnych; Przydrożne kwiaty w drodze do Wołosatego.
Fot: Wołosate.
Najpierw polami, łąkami, zahaczając o cmentarz, będący pozostałością po niegdyś wielkiej wsi Wołosate, spacyfikowanej podczas i po wojnie (wysiedlenia). Potem lasem, coraz wyżej, w towarzystwie osób o różnym zaawansowaniu turystycznym (szlak przypomina niestety, przez popularność Tarnicy, jako najwyższego szczytu Bieszczadów, Krupówki lub marsz do Morskiego Oka). W końcu udaje się mi wyczołgać ponad las (upał, powietrze stoi) i wdrapać się na przełęcz pod Tarnicą, czyli tzw. Siodło. Stąd już tylko kilka minut na szczyt. Tu zatrzymuję się tylko tyle ile trzeba (zdjęcia, przepakowanie) i po kilku minutach schodzę z powrotem na Przełęcz.
Fot: Żuraw pod Tarnicą, tuż po wyjściu z Wołosatego. W tle masyw Tarnicy z wyraźnym Siodłem.
Fot: Na szczycie Tarnicy; Panorama w stronę Szerokiego Wierchu.
Do Ustrzyk wracam inną drogą, której popularność widać od razu, tzn. prawie nikt tędy nie idzie (jest dalej, poza tym większość osób zostawia swe samochody w Wołosatem i tam, z konieczności, musi wrócić. Jak to dobrze być bez samochodu…). Schodzę zatem przez Szeroki Wierch. W lesie zatrzymuję się w wiacie (w Bieszczadach jest sporo nowych, bardzo wygodnych, obszernych wiat ze stołami, gdzie można odpocząć lub coś zjeść. Korzystam z tej sposobności i zjadam kilka pasztetowych kanapek. Zamieniam znów kilka słów z innymi osobami, które zatrzymały się tu na postój, a potem dalej w dół.
Fot: Tarnica i Przełęcz pod Tarnicą widziane z Szerokiego Wierchu; Goryczka trojeściowata.
Fot: Tarnica z Szerokiego Wierchu.
Na końcu kolejny punkt BdPN, pieczątka i ostatnie kilkaset metrów asfaltem do centrum Ustrzyk Górnych. W schronisku wypijam na szybko piwo „na odkwaszenie” i mam nadzieję na szybki prysznic przed natłokiem powracających z gór osób. Wyruszyłem bowiem w góry po dziewiątej i już przed 15-tą byłem z powrotem. Niestety, ktoś zabrał ze sobą klucz do pokoju nr 4, w którym mam nocować, co wyraźnie utrudnia logistykę i prysznic zostaje odłożony na moment powrotu klucza. Dzięki temu, poznaję bliżej Macieja, obsługującego zewnętrzny bufet piwny o kształcie beczki. Podobno dawniej było tych beczek kilka w różnych miejscowościach, a ta, stojąca na trawniku przed schroniskiem jest ostatnią zachowaną, a więc nic innego, jak „kultowe miejsce”. Czekając na klucz gadam z Maćkiem (mam nadzieję, że nie pomyliłem imion – sam wiesz, rozmawialiśmy na ten temat) o wszystkim co się da. Rozmowa jest świetna i odkwaszanie również. Wieczorem, cześć ekipy pracującej w schronisku jedzie na koncert KSU do Ustrzyk, a ja zamawiam w barze makaron z warzywami (polecony przez Macieja) i nie zawodzę się. Jest super, a do tego zawijaniec schabowy, faszerowany… Bomba. Nie było już opcji zrobienia fotki, więc nie będę tego mocno opisywał. Dość dodać, że był to na serio zestaw grzechu wart (28zł). Klucz w końcu się pojawia i można iść się umyć i walnąć spać. W „czwórce” jest 10 miejsc i tyle osób próbuje tu znaleźć sobie własny kąt. Na szczęście jest wolne łóżko na dole, strasznie nie lubię się wdrapywać na górę… Zasypiam zanim pojawia się większość współlokatorów…
Przed snem odwiedzam raz jeszcze budynek baru „Kremenaros”, by pożegnać się z nowymi znajomymi. Atmosfera w schronisku jest bardzo sympatyczna, głównie dzięki pracującym tu ludziom… Jeśli chodzi o rozmowę dnia, to fajnie gawędziło mi się z kierowcą PKS, nad ranem, gdy dojeżdżaliśmy do Ustrzyk. Okazało się, że jeździ na bieszczadzkich trasach od wielu lat i zna wiele ciekawych historii. Poza tą rozmową, nie było dziś okazji na inne. Na trasie, jak już pisałem, mnóstwo było przypadkowych osób (rozwaliły mnie bluzeczki pań z diamencikami, o butach nie warto nawet pisać, katastrofa). No i oczywiście rozmowy schroniskowe, począwszy od muzyki po katastrofalne wizje upadku ludzkiej cywilizacji, okraszone sporą dawką humoru. To był bardzo udany wieczór, dzięki!
13.08.2010: Etap I (Prolog): Łysica...
No i wystartowałem. Wymęczony środkami masowego rażenia (2 x TLK i PKS), jakimś cudem znalazłem się tam, gdzie trzeba. Wcale nie przesadzam. Oba pociągi, pierwszy do Warszawy, drugi do Kielc, były opóźnione i nawet autobus z Kielc do Św. Katarzyny łapałem z tego powodu szybkim truchtem, mimo że w założeniach miałem na przesiadki sporo czasu. Wysiadłszy z pociągów byłem już tak wygrzany, jak po całodniowym marszu. Tradycyjnie jednym słowem kolej dostarcza nam wielu wrażeń. No, ale rzekło się: udało się dotrzeć. O 11.20 wysiadłem z PKS (autosan pamiętał na pewno czasy świetności swej instytucji) na przystanku w Św. Katarzynie i po małej reorganizacji bagażu oraz podbiciu stemplami książeczek (GOT i KGP) ruszyłem czerwonym szlakiem.
Fot: Początek trasy. Przystanek PKS w Św. Katarzynie oraz oznaczenie początku szlaku.
Duszno dziś było i wilgotno, więc niepozorna Łysica (612 m npm) wycisnęła ze mnie dziś siódme poty. Ku mojej uciesze, na szlaku spotkałem sporo osób, także z małymi dziećmi, które piłowały dzielnie na szczyt. Krótki postój przy wejściu do ŚPN, potem przy źródle na początku podejścia, fotki, odpięcie nogawek i marsz pod górkę. Szlak na szczyt jest krótki, nie wiem czy ma 2km, ale nie należy do wygodnych. Cały czas idzie się po wystających spod ziemi głazach różnego rozmiaru. Góra pokryta jest gołoborzami i to, po czym się idzie czasami wygląda właśnie jak częściowo przysypane gołoborze. Wkrótce zatem jestem na szczycie, gdzie oczywiście robię kilka fotek i dzwonię do domu.
Fot: Żródło u stóp Łysicy (Św. Katarzyna); Na szczycie Łysicy.
Na czubku kilkanaście osób. Większość idzie z powrotem na dół. Ja należę do stanowczej mniejszości, wędruję bowiem dalej grzbietem Łysicy, do jej drugiego wierzchołka (Agata) i potem schodzę do Kaplicy Św. Mikołaja, gdzie ponownie spotykam kilka osób. To też świetne miejsce na odpoczynek (mała kapliczka i polanka leśna). Stąd szlak opada do wsi Kakonin, gdzie szlak wychodzi z lasu (wcześniej niebo grozi deszczem, ale kończy się na szumie w gałęziach). Na asfalcie jest straszna patelnia. Ratuje mnie kola i lód w sklepiku „Na szlaku”. Na przystanku kusi bus relacji „Kakonin-Kielce”, ale odjeżdża pusty – nie poddaję się. Kilka kilometrów trasa stanowi wiejskie drogi, ale to świetne urozmaicenie, ponieważ można napawać wzrok pofałdowanym świętokrzyskim krajobrazem. W uprawach dominują tu… truskawki, więc to doskonały teren na V/VI. Raz tędy szedłem z Kielc w sezonie truskawkowym – bajka! Polecam!
Fot: Młode prawdziwki na samym środku ścieżki; Uprawy truskawek.
Spotykam kilka sympatycznych osób, idących w tym samym kierunku. Potem jeszcze kilka razy będziemy się widzieć na trasie na Św. Krzyż. Docieram tam po dość długim i w końcu już monotonnym odcinku leśnym, którego ostatnie kilkaset metrów to asfaltowy wjazd pod Klasztor na Łysej Górze (Św. Krzyż). Zabudowania klasztorne odrestaurowano (trwa renowacja jednej z fasad) i robi to wielkie wrażenie. Pamiętam, że w latach 80/90 nie wyglądąło to tak dobrze. Obiad jem w klasztornej jadłodajni, która – jakżeby – zwie się „Pod Aniołami”. Bardzo ciekawe miejsce, usytuowane w piwnicach. Daniem dnia jest zupa pieczarkowa z dodatkiem świeżych grzybów, których nawiasem mówiąc nie brakowało dziś w lesie (kilka małych prawdziwków rosło wręcz na ścieżce!). Nad barem czuwa wielki, wymalowany nad sklepieniem anioł (technika: spray!). Zupa jest zatem iście anielska (napiszę o kulinariach na SpK w naszej rubryce „Smaki Przemierzaczy”, ale dajcie mi trochę czasu). Ze Św. Krzyża, po degustacji świętokrzyskich precelków sprzedawanych na sznureczku, schodzę drogą krzyżową (Droga Królewska) do Nowej Słupii. Upał nie odpuszcza. Koronacją dnia jest piwo w Caffe Nina przy głównym placu miasteczka. Pogawędka z miejscowym wesołym pijusem (na temat delikatności mięsa z nutrii i żywieniu lokalnych psów bezdomnych) kończy moją dzisiejszą przygodę w Górach Świętokrzyskich.
Fot: W powrotnym autobusie do Kielc; Pasmo Łysicy widziane z autobusu.
Kolejnym PKS-em (tak, tak - znów autosan) wracam do Kielc, robię małe zakupy i wedruję na dworzec PKP, skąd o 19.36 (w Internecie 19.22) odjezdżam do Krakowa. W pociągu łapię 1,5h snu. Teraz siedzę już w kawiarni Redolfi na Rynku, jest 22:30, od dawna jest ciemno, a miasto żyje turystyką, wakacjami, knajpami. Jem taggliatelle, bardzo dobre i piszę tą relację. O 2.22 w nocy mam autobus z Wrocławia do Ustrzyk Górnych. Mam nadzieję, że będą w nim miejsca siedzące, wszak to kierunek Biesczady i weekend, i wakacje… Ale jak już tam się dostanę, to już będzie wszystko z górki (i czasem pod). Jutro Tarnica, na razie zaś przede mną drugi nocleg w środkach transportu. Trzymajcie kciuki. Z praktycznych rzeczy: sprawdziły się dziś bardzo chusteczki odświeżające, kótrych zużyłem w Kielcach sporo. Problemem bowiem byłoby uszczęśliwienie moją osobą współtowarzyszy podróży w pociągu. Wydarzeniem dnia jest, oprócz samej Łysicy, zakończenie żywota moich odwiecznych kijków – skończyły się. No, ale na wszystko przychodzi czas. Dziś dostałem niezliczoną partię sms-ów i telefonów. Widać kibiców mam wielu. Dziękuję. Las rozbrzmiewał elektronicznymi sygnałami, hehehhee. To było nawet wesołe… Do usłyszenia (teraz kawka, też pycha)...
12.08.2010: Za trzy godziny start...
Plecak spakowany. To doskonały moment, by wyrzucić jeszcze kilka rzeczy lub zastąpić jednym przedmiotem kilka innych... Jest tego trochę, ale i tak odniosłem sukces. Pakunek na 24 dni zmieścił się w plecaku 35l. Takie było założenie, by dużym plecakiem, samą jego masą, nie zwiększać ciężaru niesionego ładunku. Na początek muszę przyznać, że mam... zakwasy! I to nie zgadlibyście po czym... W ubiegłą sobotę byłem na weselu, ot i rozwiązanie zagadki. Mięśnie ud zbuntowały się po kilku godzinach wygibasów. Ale jak tu było się oszczędzać, jak kapela grał nawet "Cykady na Cykladach" Manaamu!? W sali było chyba ze 40 stopni C, co pozwoliło na wytopienie odrobiny tłuszczyku, hihi. W końcu to też trening, bo na chodzenie w ostatnim tygodniu czasu już nie miałem. Było sporo rzeczy w pracy do nadgonienia i pozapinania na te 3 tygodnie, kiedy mnie nie będzie...
No, a teraz kilka słów o nadchodzącej dobie. Po 2-ej w nocy wskakuję do pociągu do Warszawy, gdzie po krótkiej przesiadce, drugim pociągiem, dojadę do Kielc. Mam nadzieję tam być po 10-ej rano. Trzymam kciuki, by tym razem, wyjątkowo PKP się nie spóźniało, bo muszę rano złapać autobus do Św. Katarzyny, skąd ruszam na Łysicę i dalej do Nowej Słupii. Szlak jest mi dobrze znany, wszak Góry Świętokrzyskie zdeptywałem na początku moich wędrówek. Najdalszym szlakiem, jaki zrobiłem włączywszy Łysicę było przejście z Kielc na Św. Krzyż. Z tego, co pamiętam, to było chyba niecałe 40km, ale pamięć może być zawodna. Łysica, pod względem wysokości, zajmuje honorne, ostatnie miejsce w Koronie Gór Polski (KGP), toteż w kontekście całej wyrypy, będzie to teren idealny na rozgrzewkę. Pozdrawiam zatem i do usłyszenia na koniec dnia, gdy pierwszy etap będę miał już za sobą. Jakoś nie chce mi się wierzyć, że to już dziś. Tyle o tym myślałem, a tu, proszę, dzień jak co dzień... Nic nadzwyczajnego...
03.08.2010: Dziesięć dni do startu...
To już naprawdę mało czasu, a lista rzeczy do przygotowania wciąż długa. Aparat znów się zacina (jak w Szkocji, dopiero co naprawiany), drobne części wyposażenia w rozsypce... Ale są i dobre informacje. Dziś zakończyłem zaklepywanie noclegów. No, oprócz jednego miejsca - na Słowacji, w Magurze Spiskiej (właściciele pensjonatu chyba nie mają zwyczaju odpowiadać na maile z rezerwacjami). Ponadto wpadłem na ciekawy pomysł redukcji masy niesionych rzeczy. Podzieliłem mapy na cztery części. Pierwszą zabieram ze sobą, a trzy pozostałe wysyłam w miejsca, gdzie dojdę. Dzięki temu, pobiorę wysłane do siebie (do miejsc noclegowych) mapy, a te, które "zużyję" wyślę listami do domu Wiem, parę osób pomyśli "ale wygodnictwo"... ale założę się, że jakbyście zobaczyli plik map wszystkich polskich pasemek górskich, to zmienilibyście zdanie. Jest tego ponad 2 kg! Zapakowałem próbnie plecak, na razie bez ubrań, tylko śpiwór, mata, ręcznik, 2 bluzy typu windstopper... Jest jeszcze sporo miejsca. Mikrokosmetyczka sprawdza się;. Była ze mną w Beskidzie. Szczoteczka do zębów wymaga skrócenia, reszta się mieści (ostatecznie nie została przycięta, darowałem jej). Najlepszy gabarytowo i wagowo krem to mały Dove w plastikowym pudełeczku. Mydła jednorazowe (model "hotelowy okrągły", 4 szt.). Trzy mikrobuteleczki z innymi kosmetykami i kilka saszetek z szamponem dopełniają zawartości. W osobnej kieszonce nici, igły, guzik itp. W innej - apteczka (alergia, od bólu, plastry, aspiryna). Cała kosmetyczka ma kształt i wielkość zamkniętej pięści. Ręcznik - za wskazówkami Agi - mikrofibra, tyle że w takiej ręcznikopodobnej formie, bez konieczności zszywania ściereczek, choć te - przyznaję - lepiej się wykręcają, więc jeszcze się zastanawiam (ostatecznie zabrałem także małą ściereczkę, która okazała się nieoceniona przy osuszaniu butów). Netbook, aparat, no i niestety: ładowarki (przekleństwo: do telefonu, netbooka i aparatu). Karty SD, nie za dużo - można zrzucić część fotografii do laptopa. Trzy mapy (reszta do odbioru w Wysowej i dalej...)... Czy coś jeszcze? Tak... zapewne mnóstwo rzeczy (stuptuty, peleryna, kurtka, koszulki, bielizna, skarpety, okulary, kijki, buty, klapki...). Jak najlepiej zapakować proszek do prania? Jakieś doświadczenia? Napiszcie do mnie: mail2uri@o2.pl. Z góry dziękuję za podpowiedź... No i do usłyszenia...
03.08.2010: Beskidzkie spotkanie (30.07.2010)
Jeszcze raz wracam do ostatniego weekendu spędzonego w Beskidach, ponieważ spotkałem tam niespodzianie pewną osobę... Ale od początku. Jakiś tydzień wcześniej, Robert, zwany Rybą, kolega ze stowarzyszenia, w którym działam, po tym jak przeczytał o moich planach dot. SpK, przesłał mi link do pewnego artykułu zamieszczonego w Nowej Trybunie Opolskiej. Artykuł ten rozpoczynał się od słów: "Przemek Pilipczuk, 19-latek z Warszawy, chce przejść 1,5 tys. kilometrów i zdobyć najwyższe polskie szczyty...". Obok - zdjęcie chłopaka z plecakiem i z... psem, który towarzyszy mu w tej podróży. Ucieszyła mnie ta wiadomość, jak każda ciekawa wieść z górskich szlaków. W szczególności, gdy szlaki te coraz bardziej puste... Jakież było moje zdziwienie, gdy raptem, podczas wędrówki do schroniska na Kudłaczach, z naprzeciwka nadszedł... właśnie Przemek ze swym psem! Szczerze powiedziawszy, pewnie nie zwróciłbym większej uwagi na młodszego kolegę z plecakiem, gdyby nie pies właśnie! Przygotowywałem się w tej chwili do zrobienia zdjęcia, ale kogoś innego. Zza pleców nadjechał jakiś moto-cross-amator i to jemu chciałem pstryknąć fotkę. No i co z tego wyszło...
Chwilkę pogadaliśmy z wędrującym właścicielem sympatycznego czworonoga. Tego dnia szedł ze Śnieżnicy (zapewne przez Lubomir, najwyższe wzniesienie Beskidu Makowskiego), gdzieś dalej na północ, w stronę Myślenic. Poprzedniego dnia był na Turbaczu. Przekazaliśmy sobie życzenia dalszej dobrej drogi i poszliśmy w swoją stronę. Ciekaw jestem czy spotkam jeszcze tę "ekipę", zdobywającą Koronę Gór Polski w przeciwną - od założonej przeze mnie - stronę, gdy już ruszę w moją wędrówkę.
Link do wspomnianego artykułu zamieszczonego w NTO:
01.08.2010: Rozgrzewka w Beskidach (30-31.07.2010)
Jak już wiecie, wczoraj i przedwczoraj połazikowaliśmy troszkę po okolicach Myślenic. W piątek, wraz z kolegą Przemkiem, po pracy (tym razem w Krakowie) wyskoczyliśmy w Beskid Makowski. Pierwszy dzień posłużył nam na dojście do Schroniska na Kudłaczach (ok.11km). Główną atrakcją - oprócz samego noclegu w schronisku, co na Kudłaczach zawsze jest przyjemnością - miał być etap sobotni, ok. 30 km, m.in. przez Lubień, Strzebel i Luboń Wielki. Niestety, w sobotę od rana lało potężnie, czemu towarzyszył pomruk burzy. Zamiast o siódmej, po ustaniu zawieruchy, wyszliśmy z Kudłaczy dopiero po dziesiątej, toteż zeszliśmy tylko do Lubnia, skąd wróciliśmy po samochód busem (ponownie przeszliśmy tylko 11km). Pogoda wciągu dnia była już dużo lepsza, niestety po południu musieliśmy być ponownie w Krakowie, a wieczorem w Poznaniu, stąd decyzja o odwrocie. Na deser zatem dwie fotki: schronisko PTTK na Kudłaczach (gorąco polecam, byliśmy sami, na szlaku spotkaliśmy tylko kilka osób, a w schronisku tylko... obsługa. To bardzo sympatyczny obiekt, położony na uboczu, w miejscu, które można by nazwać "Święty Spokój", az dziw, że zagląda tu w tygodniu tak mało osób!), a także leśny obrazek z drugiego dnia, tuż po tym, jak wyszło słońce.
01.08.2010: Test mobilnego internetu - połowiczny sukces.
Chciałem przetestować połączenie internetowe w terenie. W tym celu, podczas ostatniego weekendu zaplanowałem z kolegą Przemkiem, z którym czasem wyskakujemy w Beskidy, mały spacer przez Beskid zwany Myślenickim, a więc część Makowskiego. Wszystko wyszło by perfekcyjnie, gdyby nie to, że w Krakowie, gdziekolwiek nie zapytałem, w żadnym salonie Orange nie było starterów do internetu na kartę! W konsekwencji tego, jakże trudnego do przewidzenia utrudnienia, poszliśmy w góry bez Internetu. Wracając do Poznania, zatrzymaliśmy się w jakimś markecie, we Wrocławiu i tam udało się kupić starter za 20 zł (za 50 tu też był niedostępny). Teraz właśnie, już w domu, testuję pierwszy raz połączenie internetowe przez modem, na kartę. No i testuję koszty. Oczywiście - na razie działa, bo jestem w Poznaniu, ale wszystko się okaże w terenie. Co do kosztów: zgodnie z ofertą Orange Free, koszt przesyłu 100 kB to 1 grosz. Otworzyłem internet, zajrzałem na dwie strony, teraz przygotowuję tekst, który zaraz wyślę. Na razie połączenie jakie pokazuje mi aplikacja do modemu wyniosło 980kB, a więc niecałe 10gr. Zapewnie wzrośnie nieco, jak poślę ten tekst. Sprawdźmy... OK, już wiem, wysłanie nie podwyższyło tej wartości. Chyba tylko ilość ściągana jest ważna, tak mi się wydaje. Kliknąłem potem, by sprawdzić, jak wygląda wysłana wiadomość na naszej stronie, no i wartość podskoczyła do 3,11MB, a więc ponad 30gr. Wpłynęło na to niestety ściągnięcie razem z naszą stroną także strony reklamy jakiejś gry (jak ja to lubię - nie dość, że nie lubię reklam, to jeszcze za to płacę, wrrrrr...). Pierwsze przemyśenie, jakie mam co do oszczędności na połączeniach z siecią to to, by stronę jaką chcę w terenie otwierać, a więc np. stronygratis.pl, z której poziomu wstawiam relację na Przemierzaczy, ustawić jako startową, by niepotrzebnie nie otwierała mi się żadna inna, co kosztuje, natomiast inne strony, na które chcę wchodzić zapisać np. Ulubionych w postaci adresów do konkretnych podstron, co również spowoduje ściąganie mniejszej ilości stron i mniej klikania. Wieczorem napiszę kilka słów o wycieczce w góry, jaką zrobiliśmy z Przemkiem i wtedy zrobię również próbę wstawienia fotek, ponieważ mam nadzieję wstawiać fotografie także podczas SpK.
28.07.2010: Z Krakowa...
Pozdrawiam z Krakowa. Jestem tu służbowo, ale mam zamiar wykorzystać ten fakt i po zakończeniu obowiązków, w sobotę (a może od piątku po południu) przejść jakąś trasę w Beskidach, jako rozgrzewkę przed głównym wydarzeniem. Na razie jednak cały dzień zszedł mi dziś na prowadzeniu zajęć, a więc jak to się mówi, cały dzień "w fabryce". Jutro czeka mnie wyjazd studyjny od 8 rano aż do wieczora (woj. śląskie), więc podejrzewam, że nie zostanie mi nic innego jak zakup internetu na kartę po pracy w piątek, a przed potencjalnym wyjazdem w góry. Poza tym, pogoda na południu nie za ładna. Miejscowości pod Krakowem nawet ponownie podtopione, a Wisła przybiera, zatem sobota stoi w ogóle pod znakiem zapytania - może po prostu nie być żadnej rozgrzewki, tylko powrót do Poznania... Zobaczymy. Decyzja pojutrze. Jeśli pójdę w góry, napiszę już spomiędzy nich.
24.07.2010: Przygotowania...
Trasa została lekko zmieniona, ponieważ; dopiero teraz szlifowana jest kwestia miejsc noclegowych po niektórych etapach. Stąd wczorajsza zmiana Komańczy na pobliską Dołżycę oraz ustalenie końca etapu na terenie Magury Spiskiej. Wszystkie zmiany nanoszę na bieżąco na grafik, jaki zamieściłem poniżej, w poście z 22. lipca. Dziś zaopatrzyłem się w netbook, jaki posłuży mi do pisania relacji z trasy. Pozostaje kwestia internetu mobilnego na kartę. Nie wiem jakiego operatora wybrać. Jeśli ktoś ma doświadczenia w tym względzie, będę wdzięczny za uwagi i porady wysyłane na adres: mail2uri@o2.pl. Relacje będę zamieszczał (wysyłając je z miejsc, gdzie będzie zasięg) właśnie na tej stronie. Mam nadzieję, że uda mi się też na bieżąco wstawić po kilka fotek z trasy. Już teraz zapraszam do odwiedzania strony i czytania... Najnowsze wpisy będę umieszczać u góry strony, a więc im niżej, tym starsze zapisy będzie można odnależć;. Acha, jeszcze jedno... Nie wykluczone, że za tydzień, w piątek/sobotę wybiorę się na testowy marsz po Beskidach i spróbuję wysłać jakąś relację z terenu. Zobaczymy czy się uda...
Kilka słów o Spacerku…
Idea „Spacerku” sięga 1993 r., kiedy w gronie przyjaciół i znajomych ze studiów (i nie tylko) przeszliśmy polskie wybrzeże, z Helu do Świnoujścia. Właściwie, można by rzec, że tamta impreza i planowany „Spacerek przez Koronę” (SpK) to zupełnie dwie różne rzeczy, jednak nie do końca. Tak jak wtedy, tak i teraz, „Spacerek” jest (i był) wielodniowym marszem, mającym w swym założeniu przynieść wiele radości. I tu chyba podobieństwa się kończą J. Nadmorska włóczęga była wydarzeniem wieloosobowym, choć skład nasz zmieniał się bardzo często (potencjalni uczestnicy przed startem otrzymali ścisły grafik, dzięki któremu mogli wybrać miejsce i czas, w którym mogli się dołączyć lub pożegnać). De facto byłem jedyną osobą, która przeszła całą trasę „Spacerku”, a inni „wymieniali się” tu i tam. Do dziś wspominam to wydarzenie jako jedną z ciekawszych studenckich inicjatyw, która zresztą na wiele lat stała się moim największym pieszym osiągnięciem. Ku ścisłości muszę jednak dodać, że pogoda w kilku miejscach zmusiła nas do przejechania danego etapu, ponieważ łażenie np. w deszczu tylko dla zasady – przynajmniej wtedy – uważałem za niepotrzebne umartwianie się. Stąd nikt z naszej ekipy nie może się niestety pochwalić przejściem polskiego wybrzeża w całości, jakkolwiek część „brakujących” elementów udało mi się przejść później. Przy odrobinie czasu może kiedyś opiszę tamtą trasę i zamieszczę na stronie tę nieco trącącą myszką relację J. SpK natomiast jest górski, ma dłuższe etapy (kilka z nich otrze się o 50km) i… samotny. Znaczy się: idę sam. Nie znaczy to, że nie spotkam się z ludźmi, hehe. Nie jest to wyprawa na biegun. Na pewno poznam fajne osoby w górach (jak to w górach), a może i jacyś znajomi gdzieś się pojawią? Grafik nie jest bowiem niczym tajnym, zawiśnie także i na tej stronie, poniżej. Mam również nadzieję na to, ze będę mógł zamieszczać na Przemierzaczach bieżące relacje (jeśli sprzęt nie zawiedzie).
SpK to „nowy-nie-nowy” pomysł, który tak naprawdę kołacze mi się w głowie od ładnych kilku lat, chyba od momentu, gdy „Poznaj Swój Kraj” ogłosił swoją akcję i powołał Klub Zdobywców Korony Gór Polski (KZKGP… ile to już lat?). Zapisaliśmy się do niego prawie od razu, razem z Magdą i naszym synem, Wojtkiem (pierwsza pięćsetka Klubowiczów). Tym bardziej, że tak czy owak od lat deptaliśmy Polskie Góry. Dziś właściwie brakuje mi do całej Korony tylko Lackowej (Beskid Niski), pod którą byłem już kilka razy, głównie przejazdem, bądź w delegacji, dzięki czemu traktuję ją trochę jako górę-fatum. Nigdy bowiem nie miałem dość czasu, by się tam wdrapać. SpK będzie zatem dla mnie ukończeniem Korony (gdy wreszcie stanę na Lackowej), a przy okazji powtórzeniem całej Korony w pigułce. Nie chodzi o żadne ekstremalne „zaliczenie” wszystkiego na raz, tylko dla samego wejścia… Raczej sentymentalny powrót na wierzchołki, na których byłem (na wielu z nich już po kilka razy). Chodzi również o sprawdzenie się na trasie naprawdę długodystansowej i wielodniowej.
Nie zarzekam się, że uda mi się przejść założoną trasę na pewno. Nie wiem jak zareagują moje mięśnie i inne członki po piątym, siódmym, piętnastym dniu. Powinno być chyba coraz lepiej. Moje dotychczasowe doświadczenia z długich tras były zróżnicowane, ale zawsze inne. „Marszony”, organizowane przez Kubę Terakowskiego, to jednorazowe przejścia dobowe o dystansach nie rzadko przekraczających 80km. Trzy ukończyłem, dwa nie. W Nepalu zrobiliśmy z Magdą dwie wielkie trasy, ale tam z kolei zawsze chodziło bardziej o wysokość niż dystans pokonywany jednego dnia – to zupełnie coś innego. Do SpK mogę jedynie porównać rodzinne przejście wokół Kotliny Kłodzkiej oraz nasz, tzn. Przemierzaczowy, West Highland Way (Szkocja) z tego roku. Trasy o długości ponad 900 km nigdy jednak nie pokonałem, a z taką będę się chciał zmierzyć podczas SpK… Tak więc… Się zobaczy!
Pora zatem na kilka szczegółów na temat trasy tegorocznego „Spacerku przez Koronę”. Jak nic się nie zmieni (klimat w Polsce, decyzja co do urlopu w firmie, wiza z domu od żony nie ulegnie anulowaniu…), start nastąpi 13. sierpnia, w piątek! Tak, tak. Nie ma szczęśliwszej daty, uwierzcie mi! Potrzebuję jedynie jeszcze czarnego kota, po czym splunę przez lewę ramię i wsiądę w pociąg nieobliczalnego PKP, by rano, właśnie w piątek, pojawić się w Kielcach. Tego samego dnia podjadę pod masyw Łysicy i przejdę go szlakiem do Nowej Słupi (Góry Świętokrzyskie są oddalone od pozostałych masywów, stąd takie logistyczne posunięcie). Będzie to dobra rozgrzewka (ok. 20km). Już na wieczór wrócę do Kielc, by nocnym autobusem pojechać do Ustrzyk Górnych, miejsca prawdziwego startu. Następnie, 14. sierpnia, w sobotę rozpocznę marsz, który zakończy się dopiero w Beskidzie Śląskim, po zejściu ze Skrzycznego do Szczyrku. W międzyczasie podjadę tylko z Łysej Polany (po Rysach) pod masyw Turbacza. Niestety, tego wymaga logiczne ułożenie wszystkich rozsypanych po Beskidach wierzchołków w niezbyt zapętloną trasę. W Szczyrku znajdę się wieczorem 26. sierpnia. Nocą przejadę do Głuchołazów, do kolejnego odseparowanego pasemka Gór Opawskich, by 27. sierpnia wejść na Biskupią Kopę i ruszyć dalej autobusami do Barda. Stąd rozpocznie się drugi długi etap obejmujący całe Sudety (Kotlina Kłodzka ze swymi licznymi pasmami, a potem dalej na wschód, aż po Góry Izerskie). Z Wysokiej Kopy, przez Stóg Izerski zejdę do Świeradowa Zdroju 5. września, w niedzielę, a więc w ostatni dzień SpK. Nie będzie to jednak ostatnie wzniesienie na trasie. Na deser zostanie Ślęża (Masyw Ślęży). Ze Świeradowa, poprzez Świdnicę dotrę tam autobusami, by po południu wejść na szczyt z Sobótki, malowniczo położonej wsi , lezącej u stóp masywu. Jeśli nic nie nawali, po zejściu ze Ślęży, wrócę przez Wrocław do Poznania pociągiem. Komitet powitalny powinien uformować się na godz. 22:58, jeszcze w niedzielę 5. września J.
Poniżej zamieszczam spis etapów, uwzględniający daty, miejsca startu i mety (bez trasy), szczyty będące w Koronie Gór Polski (zgodnie z zasadami KZKGP) oraz odległość:
Spacerek przez Koronę – etapy:
13.VIII: Święta Katarzyna – ŁYSICA – Nowa Słupia (22km; Góry Świętokrzyskie);
5.IX: Orle – WYSOKA KOPA – Świeradów Zdrój oraz Sobótka – ŚLĘŻA – Sobótka (39; GÓRY IZERSKIE; MASYW ŚLĘŻY).
Trasa nie ulegnie już znaczącym zmianom. Natomiast aktualny stan przygotowań wygląda następująco: w każdy dzień, gdy jest to możliwe pokonuję od kilku do kilkunastu km na terenie Poznania, w tym chodzę do i z pracy. Sprzęt mogę uznać za skompletowany, no może czekać mnie będzie zakup jakiejś drugiej, rezerwowej bluzy typu apex (czyli „ciepło i w miarę sucho”). Jeśli chodzi o wyposażenie, bardziej pracuję teraz nad jego minimalizacją (mikrośpiwór, mikrokosmetyczka itp.). Trasa jest w 85% pewna. Niepokój budzi jeszcze brak miejsc noclegowych na terenie Magury Spiskiej, którą chcę skrócić trasę z Pienin w Tatry (wskazówki mile widziane). Brak takiego miejsca, spowoduje konieczność noclegu w okolicach Jaworek (Pieniny) i wydłużenie odcinka do Doliny Roztoki (Tatry) do 60km, czego chciałbym uniknąć. Noclegi prawie załatwione, głównie na pierwszą połowę trasy… Rozglądam się za netbookiem z Internetem, by słać maile i relacje. Kwestię GPS-ów i temu podobnych urządzeń odpuściłem. Za duży koszt i za dużo zabawy ze sprzętem (a coraz mniej czasu na czysty relaks). Tak więc nie podam na koniec długości faktycznie przebytej, ani deniwelacji. Tylko odległości z mapy, przykro mi J. No, to tyle o przygotowaniach. na pewno napisze coś jeszcze przed startem imprezy, no, a potem – tfu, tfu, jak się uda – z trasy. Z Przemierzaczowym „TupTup!” - Grzegorz.
Nasi goście: 31502 odwiedzający
Najnowszy projekt:
Planów i propozycji dużo...trudno się zdecydować!
Relacje z wypraw:
W dniach 13.VIII-5.IX.2010 odbył się jednoosobowy "Spacerek przez Koronę 2010". Na naszej stronie zawarliśmy olbrzymią relację z tego wydarzenia. Opis "Spacerku" oraz ponad 400 fotografii znajdziecie w Przemierzalni, na specjalnej podstronie. Zapraszam, G.
W dniach 24/25. września 2010 odbyła się XIX edycja Marszonu, w której udział wzięła trzyosobowa "delegacja" Przemierzaczy. Zapraszamy do relacji z tej imprezy do naszej Przemierzalni.
Relacje z wypraw poza Polską:
Na przełomie listopada i grudnia 2010 r. Monika i Aga przemierzały północną część Indii, dotarły do ABC czyli Annapurna Base Camp i zwiedzały najcenniejsze zabytki doliny Katmandu. Relacja w Przemierzalni!